niedziela, lutego 01, 2009

Biegać, jak to łatwo powiedzieć

Odkrycie godne małego poszukiwacza skarbów. Ze stosu butwiejących gazet wyłonił się w miarę świeży Tygodnik Powszechny. Strony jeszcze niepożółkłe, gazeta w jednym kawałku, a i korniki dopiero poczynały się zastanawiać, który tekst zacząć rąbać od deski do deski. A wybór całkiem zacny: „Miękki twardziel”, „Wybór Zofii”, „Katolickie No logo”, „Niepoważny problem”. Jednak ten tydzień należał do jednego autora. Gdy wszyscy zastanwiają się czy nasz kołowy odpowiednio współpracuje z rozgrywającymi i czy Marcin Lijewski jest najprzystojniejszym polskim sportowcem, Marek Bieńczyk pochylił się nad bieganiem. 

Wiadomo, Bieńczyk pisze o sporcie, czas wstrzymać oddech i ogłosić święto. Znów będzie pieścił słowa z taką samą czułością z jaką Cristiano Ronaldo traktuje futbolówkę, będzie gromadził najpiękniejsze metafory jak Phelps olimpijskie medale, będzie się wspinał na szczyt swej elokwencji jak Lance Armstrong na najwyższe górskie premie, będzie szedł zapamiętale i wytrwale między akapitami jak Robert Korzeniowski za najlepszych lat, w końcu będzie lądował, hen za granicami naszej wyobraźni, jak czynił to przelatujący wszystkich pan Adam z Wisły. 

Posłuchajmy mistrza, który portretuje jednego z najwybitniejszych biegaczy świata: „To połączenie królika i karpia wyjętego nagle z wody. Tak jakby Zatopek biegł, aby Zatopka zniszczyć. Tak jakby inni pędzili, a on tylko umierał. Szlachetniej: tak jakby był Laokoonem, któremu udało się ruszyć z miejsca, lecz nie udało strząsnąć węży i w swym biegu rozpaczliwie się z nimi rozprawiał, to z lewiej, to z prawej strony. Tak jakby biegnąc, chciał wyzwolić się ze strasznej opresji, wyrwać z siebie demona, który siedzi mu w brzuchu, w nogach, w głowie. Skojarzenia można mnożyć bez końca, jeszcze wiele przychodzi mi do głowy.” Och, czyż właśnie nie za to kochamy pana Marka? Niech pan mnoży, dzieli i dodaje. Sługa twój słucha.

Oto jak tłumaczy fenomen biegacza, który wyprzedził swoją epokę o lata świetlne.  „Zatopek biegnąc przypomina niekiedy boksera walczącego z własnym cieniem, a całe jego ciało przywodzi na myśl zepsuty, porozbijany, bolesny mechanizm - jedynie nogi poruszają się harmonijnie i żarłocznie połykają dystans. Zatopek nie robi niczego, co robić się powinno i co robią inni biegacze”. 

Idźmy dalej. A w zasadzie biegnijmy, bo Bieńczyk narzucił szalone tempo. „Zatopek przybiega zawsze skądinąd; wygląda na człowieka bez właściwości, Kafkowskiego urzędnika, everymana. Ale zarazem, właśnie jako 'pan nikt', nie przestrzega sportowej 'normy', co kreuje go na samotnego geniusza, który się skumał z jakąs niewygodną dla wszystkich prawdą.”

I na koniec, bo to ostatnia prosta i meta już na horyzoncie: „Zatopek jest bardziej ludzki, bardziej nasz niż zdecydowana większość sportowców i zarazem bardziej inny, odwrócony spodem do góry. Reprezentuje nas wszystkich, tyle że karykaturalnie, skupia to, co w człowieku jest najsmutniejsze, najkomiczniejsze i najdzielniejsze zarazem. Chciałoby się przede wszystkim pochichotać, osadzić Zatopka w kliszy: w śmiesznej, komedianckiej naturze czeskości; wyobrazić sobie, że Syzyf jest Czechem, to na przykład już niezły powód do zgrywy. Ale nie, gdy śmiech targa brzuchem, po plecach przelatują ciarki.”    

Tak, gdy czyta się Bieńczyka oczy cierpną, a na języku pojawia się gęsia skórka. Aż samemu chce się chwycić za klawiaturę i bębnić w nią zapamiętale, tworząc najpiękniejszą symfonię złożoną ze słów, w której swoje role mają do odegrania oksymoron z przydawką, i górująca nad nimi parabola wyniesiona do granic aburdu przez hipostazę. Gdy pisze Bieńczyk przezroczystość swą jaskrawością bije po oczach.  Nie pozostaje nam nic innego jak tylko czekać na kolejny tekst Bieńczyka, będący komunią, tym swoistym zespoleniem sztuki pisania i czytania. 

Tyle od Bieńczyka. Starczy baroku, czas na pozytywizm. Trenującym pod rozwagę. Brać przykład z Zatopka. W przydomowym ogrodzie, rodzina Zatopków trzymała gęsi. Młody Emil je uwielbiał. Co ciekawe, one jego też. „Po kryjomu uchylałem im furtkę, aby zaznały nieco swobody, i biegłem drogą jak szalony, wołając je za sobą. Ptaki radośnie podążały za mną, tak że słyszałem ich tupot, jak również prawdziwie ogłuszający łopot skrzydeł unoszący się nad moją głową kiedy nagle z wyciągniętymi szyjami wzbijały się w powietrze. W ten sposób bawiliśmy się setki tysięcy razy, aż do końca ulicy. Musiało się to im podobać, tak samo jak i mnie, ponieważ czekały na mój powrót ze szkoły przy furtce. Mamę jednak niepokoiło to, że tak wolno przybierały na wadze. Kiedy dowiedziała się o naszej zabawie, szybko położyła jej kres, mówiąc: „Gęsi są po to, aby je tuczyć i aby znosiły jaja, a nie brały udział w zawodach sportowych.”

Gdy na IO w Helsinkach w 1952 roku zdobył złoto w swej koronnej konkurencji na 10 tys. metrów, było mu mało. Jego żona mogła się pochwalić złotem w rzucie oszczepem. Zmotywowany Zatopek podjął decyzję, że przywróci porządek w rodzinie i męską w niej dominację. Postanowił wystartować w maratonie. Rzecz jasna wygrał. W małżeńskim pojedynku Zatopek vs. Zatopkowa było 2:1 dla głowy rodziny. 

OK., starczy tego dobrego. Idę pobiegać. 

2 komentarze: