wtorek, grudnia 08, 2009

i już

M. ostatnio podzielił się refleksją, że ostatnie wpisy są nazbyt pretensjonalne. No, jeśli ten stary wyga, który zna mnie na wylot, mówi takie rzeczy, to nie jest dobrze. Chyba czas powiedzieć: dość. Zdaje się, że formuła naszych spotkań się wyczerpała. Dziękuję wszystkim trzem, czterem czytelnikom, którzy tu zaglądali. Pojawiło się 90. wpisów w ciągu całego roku. Nie wiem czy dużo czy mało. Dzięki za wszystkie komentarze.

Jak wszystko pójdzie dobrze, to może spotkamy się w innej formule. W moim ukochanym od dziecka środku masowego przekazu, nigdy nie żegnają się na amen. Zawsze mówią: do usłyszenia.

niedziela, listopada 29, 2009

dies irae

Trzy dni temu obchodziłby urodziny. Dziwny gość. Całe życie w swoich czterech ścianach. Tylko do radia na audycje wychodził. Nie potrzebował ludzi do szczęścia. Nienawidził komputerów. Pracował na maszynie. Do kawy sypał siedem łyżeczek cukru. Zawsze powtarzał, że trzeba jeszcze mieć coś lżejszego do słuchania oprócz tych swoich floydów, zeppelinów czy innych mozartów.

Pamiętam tylko jedną audycję. Odtworzoną zresztą po jego śmierci. Nagrana na kasecie jeszcze gdzieś w domu leży. Lacrimosa przetłumaczona i zaprezentowana w całości. Robiło spore wrażenie.

Siedzę w kinie mojego życia, wszystkie miejsca są zajęte
Sam spoczywam na dostawionym krzesełku, przyszło zbyt wiele widzów
Gaśnie światło, zaczyna się film
Powracają wspomnienia, odżywają stare chwile
Jakieś obce ja zagląda mi w twarz
Widzowie na sali pękają ze śmiechu
Powracają dawne pytania o sens życia i śmierci
Wtedy nie znałem na nie odpowiedzi, dziś ją znam
Wciąż nie wiem po co żyję, mam nadzieję, że umrę szybko
Ten film pokazuje moją śmierć, nareszcie i ja mogę się uśmiechnąć
Lecz wtedy tysiąc oczu odwraca się od ekranu i spogląda na mnie z przerażeniem

Człowiek w teatrze życia codziennego. Jedni grają pierwszoplanowe role, inni drugo. Jeszcze inni są jak marionetki wyciągnięte z magazynu. Chwila zabawy i znów powrót między pajęczyny i resztę mniej potrzebnych staroci. A potem znów się przypomni, że taki w magazynie jeszcze jest i do paru rzeczy się nadaje. Krótkie występy na scenie w świetle reflektorów i na powrót do magazynu.

Dla czego warto było żyć? M.in. Echa Pink Floyd, coca-cola i ketchup, Kobieta Wąż, Atom Heart Mother, Czas Apokalipsy, O Furtuna Carmina Burana, Twin Peaks, Miłość w czasach zarazy. Okazało się za mało. 24. grudnia powiedział dość. Równo dziesięć lat temu. Powód? Bo nowy Bond miał być czarny. A on kochał Bonda. Wszytkie je przetłumaczył.

This is the end, beautiful friend - lubił powtarzać za Morrisonem.


piątek, listopada 27, 2009

huzun pod rękę z saudade

Przeciwieństwa się przyciągają. Podobno. Czasem ma to tragiczne skutki, czasem błogosławione. Ta para jest dla siebie stworzona. Najpierw pojawiła się ona. Nieziemsko piękna, znająca swoją wartość, dumna, z przeszłością. Brakowało dla niej odpowiednika. Lata mijały i nic. Trzy, może cztery. Czas szybko leci. Aż pojawił się teraz. Pozostający na uboczu, choć widoczny. Wydawał się mało realny, bo przecież tak odległy. A jednak udało się. W ten sposób Stambuł dołączył do Lizbony.

Dlaczego one? Bo paradoksalnie wiele je łączy. Dwa krańce kontynentu. Dwa różne światy. Jak opisać ich wyjątkowość? Poprzez nieprzetłumaczalne saudade i huzun? Nostalgia, melancholia? To ma być kluczem do tych miejsc? To nie są chwilowe emocje, chwilowe uniesienia. Saudade i huzun to stany wpisane na stałe w egzystencję mieszkańców tych miejsc.

Saudade. Tęskonta za czymś co odeszło, a pewnie nigdy nawet nie było. Może tylko wyobrażenia o tym co mogłoby się wydarzyć. Przekonanie, że przeszłość jest lepsza od przyszłości. Przygnębienie, które jest pogodzeniem się z losem. A wszystko zanurzone w rytmach fado.

Huzun to także przygnębienie. Zawieszone między smutkiem a fizycznym bólem. „Stambuł nie traktuje huzun jak choroby, na którą jest lekarstwo, ani jak bólu, od którego trzeba się uwolnić. Cierpi z wyboru.” „Sugeruje utratę potrzeby walki ze starymi wartościami i obyczajami. Zachęca do poprzestania na małym, wychwala zalety harmonii, monotonii, pokory. Uczy cierpliwego znoszenia biedy i braku uczuć”.

Gdzie można tego doświadczyć? Ot, choćby w małej uliczce w dzień wyjazdu. Najbardziej ruchliwa ulica w mieście już się wyludniła a knajpianego gitarzystę słucha ledwie kilka osób. Wszystkie pieśni w niezrozumiałym języku wydają się pożegnalną dedykacją. Czasem bardziej wesołą, czasem mniej.

Lizbona zawieszona między kontynentem a oceanem. Bezkresną przestrzenią, która zaczyna się niemal na progach domów Alfamy. Stambuł wrzucony między pagórki dwóch kontynentów, przecięty Bosforem. Z jednej strony znajoma Europa, z drugiej tajemnicza i potężna Azja. Rozdarty między Wschodem a Zachodem. Mieszkańcy Stambułu tak samo obcy dla jednych i drugich. Nigdzie nie będący u siebie.

To są te dwa. Więcej na razie nie trzeba.

niedziela, listopada 22, 2009

duplo sruplo

Włączyłem dziś na chwilę tivi. Akurat leciała reklama batoników duplo. Rany, ale się ucieszyłem. Smak dzieciństwa przywołany w jednym obrazie. Pamiętam jak mi to szmuglowali z enerdowa niemal przez zieloną granicę. I batoniki Kinder i soczki pomarańczowe w kartonikach. I najważniejsze, rolowane Haribo, czarne jak smoła i smakujące okołoanyżowo. Pewnie nie wiecie jak to wygląda i jak smakuje, ale zaręczam, boskie. OK., jedna osoba na pewno wie. Za te Haribo byłem w stanie sprzedać nie tylko siostrę, ale i ukochane korkotrampki z czerwonej gumy i namiotowego materiału. Nie wiem skąd mi wytrzasnęli takie cacka, ale nie dość, że miałem w domu piłkę, to jeszcze takie wypasione buciory do gry. A to czasy jeszcze przed bechamowskim metroseksualizmem na boisku. Tak czy siak, na osiedlu z tymi korami i piłą, byłem prawie Bogiem. Ale wracając do dupli. Uderzyło mnie po chwili, że muzyczka w reklamie to... MGMT. O cholerka, sobie pomyślałem, no zajebiaszczo. Mają gust. Skupiłem się prawie jak na maturze z niemieckiego i odcyfrowałem tytuł: Time to pretend. I jakbym młotkiem dostał przez łeb. I to nie gumowym! Przecież ta piosenka pasuje do batoników jak Renata Beger do reklamy owsa.

„Czuję się nieokrzesany, czuję się niedojrzały, jestem w kwiecie wieku.
Stwórzmy trochę muzyki, zaróbmy trochę pieniędzy, znajdźmy jakieś modelki na żony.
Przeprowadzę się do Paryża, wstrzelę sobie trochę heroiny i będę się pieprzył z gwiazdami.
Ty będziesz używał kokainy i eleganckich samochodów.
To jest nasza decyzja by żyć szybko i urzeć młodo.
Mamy wizję, teraz zabawmy się.
(...)
Udławimy się naszymi wymiocinami i to będzie koniec.
Jesteśmy przeznaczeni do udawania.”

Smacznego batonika.

sobota, listopada 21, 2009

wspomnienia i miasto

M. bardzo chciała żebym coś opowiedział o Stambule. Ale jak? Słów brakuje, emocje jeszcze nie opadły, wciąż przed oczami kręte uliczki, przewalający się tłum przez Istiklal Caddesi, turecka muzyka w uszach, smak Efes w ustach, zapach Bosforu oraz dymiących kasztanów. „Obserwowanie miejskich widoków to umiejętność łączenia obrazów z uczuciami.” Może choć trochę to widać na zdjęciach? Ile mi się dostało za fotografowanie wszystkiego i wszystkich, to tylko jeden Wierzba wie. Jemu zresztą też się dostało.

O Stambule można na różne soposoby. Można mądrze:
„Kiedy tylko zaczynam mówić o Bosforze, Stambule, poezji i uroku ciemnych uliczek, jakiś wewnętrzny głos powstrzymuje mnie przed wyolbrzymieniem urody tego miasta”.

Można zabawnie:
Prosisz panią kelnerkę o chleb, ona kiwa głową, uśmiecha się, przynosi przyprawy. Gdy zamawiasz, kelner uważnie wszystkich wysłuchuje, potakuje, a potem i tak zapomina czegoś przynieść. Jak już dojdzie do płacenia, to okazuje się, że rachunek jest wielki, ponieważ „menu pochodzi z sąsiedniej restauracji, tam jest jedzenie i dlatego kawa i herbata tańsze niż w miejscu, którym siedzisz i spożywasz”. Nie masz wyboru, musisz zapłacić, przecież nie wytłumaczysz im, że cię kantują, bo nie znasz tureckiego.

Można sentymentalnie:
„Kto wie, może Stambuł wydaje mi się tak smutnym miejscem dlatego, że większość jego dzielnic, bocznych uliczek i ten szczególny widok, który zobaczyć można tylko ze szczytu jednego wzgórza, poznałem właśnie wtedy, gdy utraciłem pachnącą migdałami ukochaną?” Zastanawialiśmy się, czy aby nie zostać dłużej. Wierzba powiedział, że gdyby była Asia, to mógłby zostać jeszcze. Chciałem napisać, że ja mógłbym zostać i bez „Asi”. Dziś chyba już tak nie napiszę.

PS. Przed wyjazdem oglądałem „Życie jest muzyką” Fatiha Akina. Rzecz o muzykach i muzyce Stambułu. Superancki film. Wczoraj, gdyby wyprawa do kina nie zakończyła się klapą, nie obejrzałbym „Głową w mur”, tego samego artysty. Cholernie mocna rzecz. Małżeństwo jako transakcja. Niemiecka Turczynka wychodzi za mąż za niemieckiego Turka, żeby rodzice dali jej święty spokój. Żyją osobnym życiem. Pewnego razu robi na kolację nadziewane papryczki. Coś w nich pęka. Kończy się gra i zabawa a zaczyna życie. Pojawia się uczucie. Strasznie chore, pokręcone, trudne. Chyba bez happy endu.

Nawet nie pytajcie co dziś było na kolację. Bo nie wiem, czy specjalnie, czy przypadkowo.

piątek, listopada 13, 2009

kobiety na traktory

Trzy kobiety, jedeń dzień i facebook. Pierwsza rano obwieściła, że zbiera podpisy pod parytetem. Wiecie, takie tam równouprawnienie, że niby same żarówki będą sobie wkręcać, fedrować węgiel i pralkę naprawiać, a faceci ogólnie do szczęścia im nie potrzebni. Czekać niewiele trza było, bo przyszła godzina popołudniowa i pojawił się komunikat drugiej damy:

„Po półtora roku posiadania samochodu, dopiero dziś się zorientowała, że ma w nim opcję spryskiwania tylnej szyby. Stanie w korku bawi i uczy.”

Fajne co? Też się uśmiałem. W godzinach wieczornych pojawił się kolejny głos w dyskusji:
„jak zaoszczędzić na mechaniku? poprosić panów z transportu w firmie o pomoc / wymianę koła na koło zapasowe. Tak też dziś zrobiłam. Panowie przystępując do pracy zatrzasnęli mi jedyny klucz w bagażniku. Skończyło się na wzywaniu fachowca, który za kasę włamał mi się do auta :) Opona nadal nie zmieniona... :)”

Nie, no o równość to my bedziemy walczyć do krwi ostatniej. Inaczej smutno będzie.

środa, listopada 04, 2009

pisactwo

Pisanie sprawia przyjemność. Pierwsza oznaka grafomanii. Coraz bardziej zaczynam jej doświadczać. Coraz bardziej zaczynam się tego bać. I jak zawsze rację mają wyświechtane frazesy. Zaczynamy coś doceniać, jak to tracimy.

Jedna z moich ulubionych bohaterek serialowych przekonywała: „Nie wierzę w emaile, jestem staroświecka. Wierzę w dzwonienie i rozłączanie się”. A co zrobić, gdy nie umie się sprawnie opowiadać, każda narracja przychodzi z trudem, źle się akcentuje końcówki, brak dowcipu, błysku i jeszcze tego czegoś, co zawsze robi różnicę? Wtedy pozostają mejle. I drogiej koleżance z Wielkiego Miasta powiem, że jak się dostaje wiadomość: „trochę się stęskniłam za twoimi mejlami”, to telefon można wyrzucić do Potomaku.

Równo rok temu Barack Obama został prezydentem USA. Spełniły się marzenia wielu. Marzenia niektórych się nie spełniły.

poniedziałek, listopada 02, 2009

strach przed paniką

Gorączki nie ma. Kaszlu też nie. Mięśnie nie bolą. Wygląda na to, że grypy niet. Cieszyć się, czy smucić? Zdrowie ważne, ale sława była tak blisko. I ta świadomość, że przez chwilę byłeś jednym z bohaterów legendarnej powieści.

Być jak doktor Rieux? Czemu nie? „Zarazy są w istocie sprawą zwyczajną, ale z trudem się w nie wierzy, kiedy się na nas walą. Na świecie było tyle dżum co wojen. Mimo to dżumy i wojny zastają ludzi zawsze tak samo zaskoczonych”.

Na początku nic nie zapowiadało, że historia pozwoli zostać świadkiem wydarzeń, o których opowiadać będzie jeszcze wiele pokoleń. Przejazd przez granicę jest jak cofnięcie się o co najmniej dwa dziesięciolecia. Gdzieniegdzie podświetlone wystawy sklepów. Latarnie chyba są, ale raczej nie chcą się narzucać ciemności własną obecnością. Kierowcy swoimi Ładami po śliskich, brukowanych galicyjskich ulicach, mkną z niewiarygodną prędkością. Na przechodniów nie zważają, bo raczej nie ma pasów. Podobnie jak tabliczek z nazwami ulic, kierunkowskazami, ba, rozkładem jazdy autobusów. Stajesz na przystanku i czekasz. Podjeżdża, wsiadasz i jedziesz.

Egzystencja na wschodzie jest wielką tajemnicą. Kto nie zna lokalnego robactwa zginie. Nic nie przeczyta, nic nie będzie wiedział. Na szczęście we Lwowie mówią po polsku. Wszyscy. Jak ten taksówkarz w Mercedesie sprzed lat 40, który chwyciwszy kierownicę, uczynił z niej tym samym obwarzanek. Monstrualna postać aż wylewała się zza siedzenia. Gdy naszą uwagę zwrócił różaniec zawieszony przy lusterku, jął tłumaczyć z czułością. Dostał go od polskich turystów. Kiedyś nawet Jezusek jeszcze był przyczepiony, ale ręce mu się odkleiły. Spadł na podłogę. Jeszcze go potem szukał, ale nie znalazł. Ten z Kijowa był za to suchy i niewysokiego wzrostu. U niego Jezusek wisiałby jeszcze krócej. Po jednym kursie spieprzałby z opuchniętymi uszami. „Job twoju mać”, „bladź” i jeszcze kilka innych zaklęć ułatwiających poruszanie się po zatłoczonej stolicy, nie schodziły mu z ust. Wysiadłem bardziej rozbawiony, niż zawstydzony.

Ale po takiej wyprawie coś na uspokojenie. Do kiosku po piwo. Bo gazety są tam tylko dodatkiem do tego bogatego asortymentu. Albo do księgarni po książkę. Kupisz, pod warunkiem, że dostrzeżesz zza lady interesującą Cię pozycję. Pani ekspedientka na pewno Ci poda. W kasie dworca kolejowego na potwierdzenie zakupu dostaniesz pakiet świstków, wypełnianych przez kalkę. Taką prawdziwą, fioletową. Wszystko idzie sprawnie. Po pół godzinie masz bilet w garści. Mało czasu na pociąg, to biegniesz do najbliższego fast foodu. A tu, na wielkiej tablicy wypisany asortyment, dumnie zachęca do konsumpcji. Na pierwszym miejscu pręży się wódka, potem jest koniak i piwo. Dopiero dalej hot-dog i hamburgery.

Przy takiej diecie może się w głowie pomieszać. W Galicji wszystkie niewiasty w ekskluzywnych kozaczkach. Najczęściej białych. Do tego coś na kształt spódnicy i płaszczyk w radosnych kolorach. Garderobą perfekcyjnie potrafią ukryć walory własnej urody. Idealne do żurnalowej rubryki pt. „Jak się nie ubierać”. Za to o kijowskich wypowiadać się nie będę. Nie wiem jakie są odpowiednie słowa do opisu Louisa Vuitton, Burberry, Bulgari, Cartiera i dziesiątek podobych. Jedna z ich miłośniczek, też mieszkająca w wielkim mieście, mawiała: „Mogę tu zostać i pisać o życiu, albo wyjechać i przeżywać własne.” To ja przepakowuję walizkę i ruszam dalej.



poniedziałek, września 28, 2009

żal mi

W tivi Polański, w kinach Galerianki. I w jednym, i w drugim chodzi o to samo. Nie żal mi starucha. Nie wiem skąd to całe współczucie, poruszenie wszystkich możliwych ministrów i środowisk twórczych. Media trąbią nieustannie jakby to było coś ważnego. A co w tym sensacyjnego, że zamknęli starego oblecha, który za młodu spił, nakarmił narkotykami i przeleciał dziecko? A potem jeszcze uciekł przed wymiarem sprawiedliwości. Przestępca musi ponieść karę. Powinien trafić do więzienia. Na długo. Naprawdę mi go nie żal. Trzymam kciuki za Amerykańców.

Młodych mi żal. W Warszawie mają Złote Tarasy, Arkadię czy GalMok. W Łodzi Manufakturę a w Poznaiu Stary Browar. A co mają powiedzieć dziewczęta z małych miejscowości? One mają tylko Biedronki. Tych mi żal.

poniedziałek, września 21, 2009

zupełnie nowy rok

Ale ten czas leci. Dziś już poniedziałek. A w piątek zaczął się Nowy Rok według kalendarza żydowskiego. 5770-ty.

niedziela, września 20, 2009

z tarczą czy na tarczy

W kraju histeria. Amerykanie nie zbudują tarczy. Wystraszyli się Ruskich. Jednym słowem zdrada. Znów zostaliśmy oszukani przez sojusznika. Znów sami przeciw całemu światu. A przeczytałem właśnie u mojego ulubionego pisarza:

„My na przykład mamy zdecydowanego hysia na punkcie Polski. Ta biedna Polska to jak wspaniały obraz powleczony nieskończoną ilością farby przy ciągłym „odnawianiu”. Farby o dziwnym składzie chemicznym, gdzie Matka Boska miesza się z bigosem i barszczem z uszkami, Mickiewiczem i grą w bridge'a, katolicyzmem i Towiańskim, przedmurzem i bizantyjskim anarchizmem (to całkiem specjalna cecha polska, wyrażająca się w skrócie: uwielbiam cię, ty sk...) i absolutnym obowiązkiem umierania za ojczyznę nie tylko, gdy potrzeba, ale przede wszystkim, gdy nie potrzeba. Spróbuj wtedy nie umrzeć. Potrzebna śmierć nie liczy się, bo to podejrzane. Umrzyk mógł mieć jakiś interes osobisty. Prawdziwe bohaterstwo, to umrzeć niepotrzebnie i koniecznie z fasonem. I umieramy niepotrzebnie i wspaniale.”

Ale swoją drogą to Barack zachował się wyjątkowo słabo. Tak przywazelinić Rosji? No, ale on nigdy do najtwardszych zawodników na na boisku nie należał.

wtorek, września 15, 2009

początek

Pierwsze zdanie w książce. Najważniejsze? Pewnie nie, ale ważne. Ostatnio wpadło mi do oka takie: „Miłość wisiała w powietrzu, więc w drodze na róg ulicy brnęliśmy przez nią oboje.”

Zgrabnie napisane. Dalej podobnej ironii równie wiele.

niedziela, września 06, 2009

przeczytane w weekend

„Byliśmy w twoim mieście już kilka razy i zawsze uderza nas pewien rodzaj uroku i mistycyzmu unoszącego się nad Warszawą. To miejsce bardzo wiele przeszło i jest pokaleczone, ale jest w nim jednocześnie coś majestatycznego - trochę jak w wojowniku wracającym do domu po bitwie.”

„Lalkami bawiłam się do końca liceum, jak mnie ludzie nie widzieli. Nie mogłam się pogodzić, że będę musiała przestać. Mam siostrę Matyldę, dużo młodszą. W kółko ją przebierałam. Kazałam jej iść w rajstopach na głowie do sąsiadki i powiedzieć po angielsku, że Klaudia z Ameryki przyjechała. Zagrała to, chociaż nie znała angielskiego. Matylda się skarżyła: „Mamo, ona ciągle każe mi się bawić”. Chciałam być żoną Przybyszewskiego, udawałam Dagny. Teraz lalki wymieniłam na aktorów i dzięki temu nadal jestem w innym świecie. A Matylda pomaga mi w filmie, robi ciuchy.”

„Na komisji co powiedzieli?
- Nic. Major spojrzał między nogi i wlepił kategorię D. Ale przynajmniej dostałem jakiś dokument, bo do tamtej pory nie miałem nic.”

wtorek, sierpnia 04, 2009

bandyta

Właśnie skończył się w tivi. Film jak film. Raczej słabszy, niż arcydzieło. Temu drugiemu bliższa natomiast muzyka. Porywająca. 


Czasem tak jest, że najpierw dociera do nas muzyka, a potem oglądamy film. Tak było w tym przypadku. Taniec Eleny. Od pierwszych taktów zrobił piorunujące wrażenie. Kto to napisał, skąd to jest, gdzie to znaleźć? Okazało się, że z filmu. Dla mnie, najlepszy fragment muzyczny w polskim kinie. Słychać echa Bolera, może trochę Greka Zorby, no i tradycyjnej polskiej muzyki. Kompozytor osiągnął mistrzostwo, łącząc dwie skrajne emocje. Napisał utwór, który jest radosny, wesoły, zachęca do tańca. Jednak, gdy się wsłuchać, radość zacznie przełamywać jakaś przedziwna melancholia, niepokój. Muzyka zaczyna wirować coraz szybciej i szybciej, ale z wyraźnym grymasem smutku na twarzy.


Na YouTube przed chwilą wzrosła gwałtownie liczba odtworzeń tego utworu. Pojawiły się świeże komentarze. 


Jest jeszcze jeden przypadek, kiedy to muzyka wyprzedziła film. Blade runner. Obszerne fragmenty usłyszane w radiu i potem gorączkowe poszukiwania całej płyty. I kombinowanie, co to za niezwykły film musi być z TAKĄ scieżką dźwiękową? Film niedoceniony w momencie premiery, dziś kultowy. Muzyka perfekcyjna w całości. Genialna od początku do końca. Idealnie dopełniająca grozę i chłód Los Angeles przyszłości. A i sentyment podwójny, bo ścieżka dźwiękowa jest tak stara jak ja. O ile te same płyty można słuchać wielokrotnie, to z filmami nie jest to takie proste. Jest zaledwie kilka, które oglądam z przyjemnością raz za razem. Blade runner był pierwszym z nich. 

niedziela, sierpnia 02, 2009

Ten, kto wraca, nigdy nie wyjechał

Stoję na balkonie i próbuję wypatrzeć gwiazdy. Nic nie widać. Ledwie kilka przebija zza chmur. Tam w nocy one rządzą. Tysiące. Wielkie i jasne. Sprawiają wrażenie, że są na wyciągnięcie ręki. Przez dwa tygodnie można się przyzwyczaić do nowego krajobrazu. Zaadoptować do nowych warunków i zacząć żyć rytmem tego miejsca. Przestać się dziwić, że wieczór zapada natychmiast. Jest tylko dzień i noc. Zmierzch nie istnieje. Jakby słónce codziennie konczyło robotę o 20 i szło spać. Za to z rana, od razu zabiera się do pracy. Wyłonienie się zza gór u podnóża słonego i wyschniętego jeziora, zajmuje mu jakieś siedem minut. Jakby ktoś wciągał je na sznurku. Bardzo sprawnie i metodycznie.

Rok temu też stałem na balkonie. W tym samym mieszkaniu, ale jakże innym. 1 sierpnia. Dobrze wrócić do tego miasta w tym czasie. Spacer odświętnymi ulicami, znów uświadomił jak szybko tu się wszystko zmienia. Nowe knajpy, kawiarnie, sklepy. Miło jest wrócić do domu. No i najmilszy komplement od kilku tygodni. „Źle mi się prowadziło, gdy cię nie było”. Nawet jeśli to tylko kurtuazja, to i tak rozczulająca. Nadająca sens porannemu wstawaniu o nieludzkich godzinach. 

Tam radia nie było. Kierowcy autobusów i busów słuchają muzyki. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby totalnie nie lekceważyli lokalnej muzyki. Tylko amerykańska. W dodatku same hiciory. Sprzed lat dwudziestu i z... kaset. Tam nikt nie używa płyt CD w samochodach. A sklepy i stragany są pełne kaset magentofonowych! Króluje Dr. Alban i jemu podobni. Czy u nas można jeszcze kupić gdzieś kasety?

Tytuł zaczerpnąłem od Farhiego. Od razu mi się spododbał. Tak jak cały przedostatni rozdział „Młodych Turków”. Książki ważnej, ciekawej, zdradzającej spory talent narracyjny żydowsko-tureckiego pisarza. O dojrzewających dzieciakach, głównie chłopcach. Ale i kraju, który też dojrzewa. Pod wodzą Ataturka rodzi się nowy byt, któremu trzeba nadać sens i wypełnić nowoczesną treścią. „Młodzi Turcy” to wołanie o poszanowanie różnorodności i krytyka ślepego nacjonalizmu. A także chęć rozliczenia się z czasów dzieciństwa. Próba uchwycenia tej krótkiej chwili, między okresem dziecięctwa, a momentem, gdy sobie uświadamiamy, że dziećmi właśnie przestaliśmy być. Każdy w innym momencie i za inną przyczyną. Ot, takie przejście od dnia do nocy. Krótkie, intensywne, natychmiastowe. Albo też od nocy do dnia. Jak się komu ułoży. Bo to gorzka książka. Każdy rozdział traktujący o losach innego bohatera kończy się bez happy endu. Jak ten wpis.

 

piątek, lipca 31, 2009

po polsku

- Ziiimnaaa wooodaaa zdrooowia doda!!! Piiiwo z rana jak śmietaaana!!!

Wychodzących z wąwozu Chebika witał miejscowy sprzedawca. Mieszkający od pokoleń na pustkowiu Berber, zachęcał do kupna schłodzonych napojów nienaganną polszczyzną. Mimo pięćdziesięciu stopni, chętnych niewielu. A woda w tym klimacie cenniejsza niż miłość kobiety - jak mawiają Berberowie. Partnerem wody jest przewiew. Nawet nie cień, a właśnie wiatr. Choćby najdelikatniejszy podmuch wtłacza nowe siły w szybko słabnące w tym upale ciało. Słońce stoi nad nami pionowo i grzeje z bezwzględną stanowczością. Nie ma przed nim ucieczki. Gdy z jeepów wysypują się turyści chętni obejrzeć wykute w skale domy Berberów, nie mogą się ich nigdzie dopatrzyć. Ci śpią. Dla nich jest za gorąco. Wszystko co mają zrobić, robią albo wczesnym rankiem, albo po południu. Najgorętszą część dnia starają się przeżyć, tracąc jak najmniej sił. 

Za to polscy turyści nigdy sił nie tracą. Dlatego, że są zaopatrzeni w odpowiedni strój wyjściowy. A ja głupi naiwniak myślałem, że skarpety i snadały, to już w mitach o zacofanych Polakach zostały. Rodacy nie dawali się słońcu i ochoczo podziwiali widoki niedostępne w kraju między Odrom a Nysom. W swej poznawczej ekstazie tak się zapamiętali, że biedna - dosłownie - pani kilka godzin potem, tłumaczyła rozłoszczonemu panu od wielbłądów, że nie może mu więcej za zdjęcie zapłacić, bo już nie ma dinarów. - Nie mam! Jak przyjedziesz do Polski zaproszę Cię na kawę! - artykułowała głośno i wyraźnie, ale miejscowy jakby nie bardzo rozumiał mickiewiczowską mowę, choćby i najprzedniej dykcyjnie wypowiedzianą. W ogóle za granicą Polacy mówią ładniej i wyraźniej. Jak ten nasz koleżka z hotelu, który tłumaczył przy basenie zbaraniałemu kelnerowi - Za-raz przy-niosę. Po-czekaj - i pokazywał na tacę, którą mu wyrywał z ręki ów kelner. 

Wiadomo, że Polak lubi to, co zna. Jak ta pani w tamtejszym odpowiedniku Biedronki. - To są ich miejscowe. Zostaw. Tam wcześniej były normalne Laysy - mówiła do swej przyjaciółki, wybierając chipsy dla swych pociech. 

Podróże kształcą. Podróże z Polakami kształcą jeszcze bardziej.

   

niedziela, lipca 12, 2009

jak sie masz


Mój ulubiony węgierski pisarz w dzienniku pod datą 1973 zapisał: „Jeśli istnieje naród, który nie ma „kompleksu niższości”, są to zapewne Austriacy. Jeśli istnieje typ człowieka, który jest wolny od „kompleksów seksualnych”, to znów są to Austriacy. Jeśli istnieje zdrowa zmysłowość, jej atmosfera jest odczuwalna w Wiedniu. Wszelkie „kompleksy” leczono tu w działaniu - na kanapce kawalerskiego mieszkanka, bez zbędnej analizy wyzwalano się z tego, o czym inni, gdzie indziej, na kanapkach psychoanalityków godzinami tylko rozprawiali.” To właśnie stąd wziął się Bruno. 


wtorek, lipca 07, 2009

Susanna

Zakochałem się. Tak, wiem. Westchniecie pewnie z politowaniem, i zapytacie: znowu? Ale ja już tak mam, że co najmniej dwa razy w ciągu tygodnia musi tak być. Inaczej tydzień można uznać za stracony. Ale nowa miłość jest wyjątkowa. Powyjazdowa. W zasadzie po to są podróże, by przywozić z nich nowe zauroczenia, znajomości, fascynacje. Bo niby czemu nie? Ale nim więcej o tej niesamowitej kobiecie, trochę o obrazach.

Wizyta w galerii to zawsze święto. Tym razem było to intensywne świętowanie. Ledwie godzina piętnaście na przebiegnięcie po National Gallery. W ten sposób obrazów nie da się oglądać. No bo jak? Przebiec obok każdego poświęcając mu w najlepszym wypadku minutę, a reszcie sekund trzydzieści? Wszystko się zlewa w jedną papkę i przypomina raczej skakanie po kanałach telewizyjnych, niż obcowanie ze sztuką. Wychodzi człowiek zmęczony z muzeum i tak naprawdę nie wie co widział. 

Nieoceniony Gombro poszedł o krok dalej i w ogóle podał w wątpliwość zasadność funkcjonowania galerii. „Obrazy nie nadają się do tego, żeby je umieszczać jeden obok drugiego na gołej ścianie, obraz jest po to, aby ozdabiał wnętrze i był radością tych, którzy mogą na niego patrzeć. Tutaj wytwarza się tłok, ilość przytłacza jakość, arcydzieła liczone na tuziny przestają być arcydziełami.”

Naprawdę trzeba mieć oczy szeroko otwarte, by arcydzieła nie umknęły pod nadmiarem sztuki. Takie słoneczniki van Gogha choćby. Od razu zwracają na siebie uwagę. Intensywna żółć świetnie się komponuje ze złotym tłem. Niby kilka przywiędłych kwiatków a robi cholerne wrażenie. Fantastyczny Canaletto, który jak się okazuje, nie tylko Warszawę portretował. Do tego wiadomo, El Greco, Cezanne, Tycjan, Rafael, van Dyck, Velazquez, i ten nie wiadomo czy bardziej przerażający czy śmieszny portret Starej kobiety, w wykonaniu Massysa. Tak często reprodukowany, gdy trzeba dowalić starszym kobietom. Na obrazie jak nic, maszkara, jakby żywcem wyciągnięta z Gumisiów, przypominająca Toediego.   

Po takiej dawce kobiecej urody stanąłem jak wryty. Zjawisko. Oczu nie można było oderwać. Anioł nie kobieta. Włosy długie, czarne, proporcjonalnie zbudowana. Jak się przyjrzeć, to można zobaczyć to i owo. No to spoglądam z lewej strony, wyraźnie na mnie patrzy. Dyskretnie zmieniam pozycję i mam ją przed sobą, ale okazuje się, że ona również ze mnie wzroku nie spuszcza. Dyskretnie przeciskam się na prawo, ale ona wciąż na mnie patrzy! Aż mi się gorąco zrobiło. Nie wytrzymałem i podszedłem bliżej. Okazuje się, że ma na imię Susanna i namalował ją Francesco Hayez w 1890 roku. Przy niej spędziłem najwięcej czasu.
 


Ostatnie piętra to już ostra przebieżka, przypominająca sprint po muzeum z filmu Marzyciele. Mój wynik był zdecydowanie gorszy, ale i tak należał się zasłużony odpoczynek. Zaległem na trawie pod galerią. Przez Trafalgar Square przetaczało się morze turystów i londyńczyków. I tak sobie siedziałem bardzo długo i oglądałem ludzi. A w słuchawkach lecieli Beatlesi. I to był chyba najbardziej kiczowaty obrazek ze wszystkich.

niedziela, lipca 05, 2009

na własne oczy

Są dwie szkoły dotyczące podróżowania. Jedna, która przed wyjazdem każe przeczytać wszystko co można znależć w księgarniach, bibliotekach czy internecie. Dopiero tak ubogaconym, można ruszać w świat. Wyznawcą tej szkoły był Ryszard K. Druga szkoła mówi zupełnie coś odmiennego. Raczej wystrzegać się dowiadywania czegokolwiek ponad to, co niezbędne do bezpiecznego i sprawnego zaplanowania podróży. Wszystko inne, będzie wpływało na nasze postrzeganie rzeczywitości już po dotarciu na miejsce. Będziemy patrzeć książkami, zdjęciami, oczami innych autorów, a nie swoimi. To nie będzie miejsce odkryte przez nas, lecz przez tych, którzy tu byli przed nami. Tej wizji podróży przychylny był Nicolas Bouvier.   

Oba podejścia są intersujące i warte rozważenia. Oba mają swoje plusy i minusy. Ja jednak całym sercem jestem za wizją naszego największego reportażysty. Oczywiście takie dywagacje raczej dotyczą miejsc odległych, egzotycznych, tajemniczych. W takim razie co zrobić choćby z takim Londynem, do którego 3/4 Narodu jeździ nie po odkrywanie nowych przestrzeni, ale do roboty? I czy w kilkadziesiąt godzin można zauważyć cokolwiek? Uchwycić rytm miasta, poczuć jego klimat i specyfikę? Pewnie nie, ale zobaczmy co przywieźliśmy po raz trzeci znad Tamizy.  

Wylansowany, sztuczny, pozerski, przestylizowany. I normalnego Brytyjczyka trudno dostrzec spośród tej kolorowej magmy przetaczającej się przez główne arterie komunikacyjne miasta. Warzywniaki w każdej okolicy są, albo arabskie, albo hinduskie. Najważniejsze budynki w stolicy są nieoświetlone i klimatycznych zdjęć nocą raczej się nie porobi. 

Londyn zaskakuje swoją zwartością i gęstością. Jest niski, ale rozłożysty. Dominują ciągi małych budynków, które najczęsciej mają dwa, trzy piętra. Ulice wąskie a wszystko wydaje się na wyciągnięcie ręki. Wystarczy zboczyć z głownych traktów. No i wszechobecna dominacja cegły. To miasto jest rudzielcem. 

A jakie sa inne miasta? Madryt radosny, beztroski, rozbawiony, ale i monumentalny. To pozostałość po czasach kolonialnych. Wielkość i rozmach, choć nieprzytłaczające. Berlin bardzo młody, artystowski, intrygujący architektonicznie, no i świetnie skomunikowany. Lizbona, bardzo tajemnicza, zupełnie wyjątkowa, bardzo przyjacielska. No i najpiękniejsza. Choć tak bardzo odległa.  

Jak to jest tak podróżować bez aparatu? Dziwnie, ale jednak można. I dzięki temu to był inny wyjazd niż zawsze. Bez patrzenia na miasto kadrami, utyskiwania, że światło nie takie, albo że ludzi za dużo i spokojnie zdjęcia nie można zrobić. Czy będzie więcej takich wyjazdów? Mam nadzieję, że nie.


poniedziałek, czerwca 29, 2009

ten drugi

Ruszył blog numer dwa. Taki oficjalny, poważny i nudny. Ale trzeba też czasem popisać na serio o sporcie i Euro 2012. Zmówcie dziś wieczorem ze dwie blogaśki za powodzenie. Z góry serdeczne Bóg zapłać.


piątek, czerwca 26, 2009

syndrom Stendhala

To się wydarzyło naprawdę. Stendhal przyjechawszy do Florencji oniemiał na trzy dni. Z zachwytu. Uznano go za niespełna rozumu. W akcie desperacji wysłano do Mediolanu. Tam doszedł do siebie i odzyskał mowę. 

Ludzie będąc w stanie skrajnego wyczerpania, doznają czasem w podróży szoku kulturalnego. Potrafią cierpieć na zaburzenia psychiczne. We Florencji i Rzymie są kiliniki, które leczą te przedziwne schorzenia i współpracują z biurami podróży. Dziwne? Nie, gdy choć raz było się we Florencji lub Rzymie.

A Londyn? No, z tym miastem akurat mam problem. Podobnie jak z Glasgow, Dublinem czy z wyspami Aran. Niewątpliwie są to fascynujące miejsca. Piękne i pociągające. Historycznie uzasadnione domy z ceglanymi fasadami, puby niemal na każdym rogu, kultura kibicowania i otwartość na wszystkie strony świata - pozostałość po imperium. Tak, to wszystko akceptuję, podziwiam i lubię. Ale wciąż jest mi obce. 

Gdy wychodzę z lotniska, gdzieś na południu, to już pierwszy promień słońca, pierwsza palma i pierwsze oznaki bałaganu i beztroski, wypełniają mnie od środka. Potrzeba tylko chwili, by przez głowę przeleciała myśl: tak, jestem u siebie. Jakoś nie umiem racjonalnie tego wytłumaczyć. Kultura śródziemnomorza zawładnęła mną na wskroś. Te zapachy, smaki i kolory. Sprawiają radość i powodują natychmiastowy wzrost optymizmu.

A nad Londynem to ja jeszcze popracuję. Od środy.

środa, czerwca 24, 2009

cudowna M

Sprawa stara a jeszcze nie opisana. Już dawno miałem się tym zająć, ale jakoś nie miałem przy sobie odpowiednich wyrazów. Aż tu dziś, niespodziewanie, z pomocą przyszedł mi Jacek Dukaj. W Tygodniku Powszechnym napisał to, co ja powienien napisać już trzy tygodnie temu. 

„Co z tego, że dostrzegam ironię i pojmuję plan, skoro po zamknięciu książki pozostanie mi głównie właśnie bajkowy obraz cud-dziewczęcia: włosy w koński ogon, obcasiki, lekka elegancja, wiosna w oczach - przepływającego na obłokach uczuć między jedną i drugą scenografią uwiędłego romansu? (...) niezależnie od autorskich intencji materiał wtłoczony w twardą intelektualną formę z formy się wylewa i nastrój przeważa nad rozumową konstrukcją.” 

Nawet żaden cytat z książki nie zostaje w głowie. Wszystko zlewa się w jedną, mało wyrazistą masę. No, może: „Szczęście z mężczyzną możliwe jest wyłącznie pod warunkiem, że ci na nim nie zależy.”

Ale cudowna kariera Magdy M. nabrała takiego rozpędu, że aż sodówka uderzyła do głowy. Zamknęła konto na facebooku. Już nie można sobie popatrzeć na zdjęcia lub zobaczyć co dziś robi. 

wtorek, czerwca 23, 2009

coś im się porypało

Czytam gazety i czegoś tu nie kumam.

„Co piąty mąż w domu nie robi nic. Na większą pomoc może liczyć Angielka, Portugalka czy Austriaczka. Gorzej jest tylko w Grecji i Portugalii.” Gazeta Wyborcza

„Te kilkanaście miesięcy każdy mógł wykorzystać, jak tylko potrafi. Istotne, by w grudniu 2009 zapadły dobre. ostateczne decyzje w stosunku do Ukrainy i abyśmy razem, w jednym zespole mogli przygotowywać się do turnieju.” Przegląd Sportowy

„Jakoś tak się składa, że dużo ważnych stolic ma w środku rzekę. Wiedeń, Budapeszt, Paryż, Londyn, Nowy Jork, Praga, że nie wspomnę o Wenecji czy Amsterdamie.” Wojciech Mann, Stołeczna

sobota, czerwca 20, 2009

„normalność bywa skomplikowana”

Równo rok temu był ćwierćfinał Turcja-Chorwacja. To jedyny mecz Euro 2008, którego nie obejrzałem. Ale nie żałuję. Byłem w tym czasie w kinie. Sex w wielkim mieście grali. Film bardzo słaby, ale i tak warto było.

Towarzyszka kinowej wycieczki, która wychowywała się na tym serialu, zapytała, która bohaterka najbardziej mi się podobała. „Zresztą nie odpowiadaj, i tak wiem która.” Odpowiedź miała brzmieć Carrie, ale zgodnie z prawdą odrzekłem, że Charlotta.

Przez cały rok nie zmieniłem zdania. Ba, utwierdzam się w przekonaniu, że miałem rację. Od kilku tygodni nadrabiam zaległości, oglądając odcinek za odcinkiem. Z dużą przyjemnością zresztą. Dobre aktorstwo, NY i błyskotliwe dialogi. „Ładnej lasce wszystko wybaczam”. Ja sobie nie mogę, że dopiero teraz odkryłem te dziewczyny. I uczciwie przyznam, że Carrie też jest fajowa. Gdyby jeszcze rzuciła palenie... Ale czy bez tego zgubnego nałogu, wymyślałaby równie zgrabne bon moty jak: „Mieszkanka NY zawsze szuka pracy, mieszkania i chłopaka.” A swoją drogą, ciekawe czego szukają mieszkanki mojego miasta.

Gdy już robiło się jasno, i wydawało się, że jesteśmy ostatnimi klientami, uaktywnił się obcokrajowiec. Nawet nie zwróciliśmy uwagi, że przez kilka ładnych godzin przysłuchiwał się naszej dyskusji o wszystkim. Na zakończenie uparł się, że postawi nam drinka w podziękowaniu za intersującą konwersację. Grzecznie się pokłonił, i tylko patrzyliśmy jak chwiejnym krokiem w sobotni przedświt, udaje się do pobliskiego Sheratonu z kuflem piwa w ręku.

Przez ten rok sporo się zmieniło. Jesteśmy starsi, bardziej doświadczeni, mądrzejsi. Ja także? Tak, choćby o te kilkanaście odcinków. 

czwartek, czerwca 18, 2009

durny naród

Najpierw przeczytałem na pasku w Polsat News, że 44 proc. Polaków uważa, że PRL był lepszy. 44 proc. było zdania, że lepsza jest III RP.

Potem w bardzo Średnim Formacie przeczytałem kapitalny wywiad z Hertą Muller. 

Polacy to jednak wyjątkowo głupi naród. 

„Żyję. Bo pięknie jest żyć. Bez względu na to, czy życie jest piękne, czy nie.” To pani Herta.

wtorek, czerwca 16, 2009

Poznaj swój kraj

To był szalony tydzień. Warszawa-Nowy Dwór-Józefów-Sulejówek-Gdańsk-Władysławowo-Wałcz-Poznań-Zielona Góra-Żary-Warszawa-Genua. 

Człowiek zjedzie prosto z pracy w rodzinne strony i moc zdziwień go czeka. Im dalej na zachód, tym ludzie coraz, hmmm mniej ładni? Uroda zmniejsza się wprost proporcjonalnie do wielkości aglomeracji. Wsiadający do autobusu, to świetny przyczynek do analiz etnograficzno-antropologicznych. Gęby nienaruszone procesem intelektualnym. Wiele osób w dresach. Nie wiadomo czy to raczej efekt dbania o kondycję czy o wygodę. Tak czy siak, wyglądają raczej słabo. Za to po drodze widziałem cztery motyle, gęś i rozjechanego jeża. 

Wreszcie w domu. Od razu ładniej. Choć odczuwalny pewien niepokój. Patrzę w lewo, kilka gumek do włosów, błyszczyk, tusz, jakieś niezidentyfikowane bliżej mazidła. Patrzę w prawo, na półce armia słoników na szczęście, kolejna półka: pilniczki i lusterka.  Obok stojaka z płytami półmetrowy anioło-świecznik. Nie rusza się. Chyba nieżywy. Tak, to kiedyś był mój pokój. Dawno temu. Dokładnie jakieś dwadzieścia pluszaków temu. Tych na ostatniej półce.

Aha, dla jasności. Genua była w kinie.

czwartek, czerwca 04, 2009

wynik, że mucha nie siada

Najpierw najważniejsze. Zmieniłem kobietę. Bat for Lashes zastąpiła Katie Melua. Cały czas jest ładnie. Pulpit ważna rzecz. 

Nigdy nie byłem fanem demokracji. Ale już czas uznać ankietę za rozstrzygniętą. Jeden głos za częstym pisaniem, jeden głos za ciekawszym pisaniem, reszta chyba za pisaniem od czasu do czasu. Jak mówi przysłowie: vox populi, vox Dei. 

Kolejny sukces na odcinku biegackim. Wczoraj moje kółko zostało pokonane w rekordowym tempie. 24,15. Wynik poprawiony prawie o minutę. Świetny przykład, że najlepiej biega się na wkurwie. Poza tym, kobieta mnie zmobilizowała. Trudno o inną reakcję, gdy ma się do niej słabość od dawna. Gdy przeczytałem: „z treningów pozostało mi też przekonanie, że zejść z maty można dopiero wtedy, kiedy już się mdleje. Trening to walka z własną słabością”, to już samo się biegło. Im bardziej nienawidzę tego biegania, tym lepsze wyniki się pojawiają. Dziwaczne.

wtorek, czerwca 02, 2009

dwa zdania

Na blogu Szymona Hołowni przeczytałem, że ten gdzieś przeczytał, że kluczem do sukcesu bloga, jest by pisać chociaż dwa zdania, ale codziennie. Nie czekać, aż uzbiera się deszczówki na elaborat. „Tylko komu, by sie to chciało czytać codziennie?” - kokieteryjnie zapytuje kolega Szymon. 

A Wy jak myślicie? Lepiej codziennie ale krótko, czy raz na jakiś czas a dobrze?

poniedziałek, maja 25, 2009

prestidigitator

Niewielkie miasteczko. Przyjeżdża cyrk. Na scenę wchodzi prestidigitator. Kilka tajemniczych ruchów, uderza pałeczką i orzech laskowy rozpada się na pół. Kilkuletni chłopiec siedzący w pierwszym rzędzie, rozdziawia buzię z zachwytu. 

Kilkadziesiąt lat potem te same miasteczko. Ten sam prestidigitator na scenie. Kilka szybkich ruchów, uderza pałeczką i kokos rozpada się na pół. Ten sam kilkudziesięcioletni już mężczyzna z pierwszego rzędu, aż otwiera buzię z zachwytu. Poruszony udaje się za kulisy. 
- Jak to możliwe? Wtedy taki mały orzech laskowy, a teraz kokos?
- No wie pan, już wzrok nie ten - odpowiada z uśmiechem magik.

Dzisiejsze późne popołudnie. Pierwsze spojrzenie. Nie, na pewno nie. Drugie spojrzenie, eeee, chyba nie. Trzecie spojrzenie i słyszę głos. Tak, teraz skojarzyłem.
- Nie poznałam cię. Taki nieogolony...
- Ja też nie poznałem. Dopiero po głosie.

To przygnębiające. Ledwo trzy lata po studiach a my już siebie na ulicy nie poznajemy. W dodatku osób, które kiedyś podobno w nas się podkochiwały. Przynajmniej tak twierdzili koledzy. Chyba można im wierzyć, bo informacje mieli z pierwszej ręki. Tylko szkoda, że się tą wiedzą dopiero po studiach podzielili. Ja oczywiście tego nie zauważałem. Nie pierwszy raz. I nie ostatni. Już wzrok nie ten?

niedziela, maja 24, 2009

94 cm

MNŻ była w kinie. Wrażeniami z seansu postanowiła podzielić się z karafkąkafki. Na gorąco napisała recenzję. Ładną, o czym nie omieszkałem poinformować. W nagrodę zostałem obsztorcowany i zaszantażowany, że za naśmiewanie się, już więcej mejla nigdy nie otrzymam. Przez chwilę poczułem się jak wtedy, gdy pan Tik-Tak ogłosił, że idzie na emeryturę. Na szczęście chyba wszystko rozeszło się po kościach. Mejle spływały dalej.

A moja entuzjastyczna reakcja była zdeterminowana wydarzeniami sprzed kilku godzin. Miałem w głowie tekst zawodowego recenzenta, z którym nieopatrznie się zapoznałem. (rzecz jasna z tekstem, nie recenzentem). I za długo siedzę w tym światku, by dać się nabrać, że każdy kto publikuje w gazecie umie pisać.

„Caspa to przedstawiciel bardziej rozrywkowej gałęzi dub stepu. Jeśli więc macie ochotę zagłebić się w uduchowione i tajemnicze przestrzenie znane choćby z nagrań Buriala, to szukajcie gdzie indziej. Bo choć większość utworów z debiutanckiego krążka Brytyjczyka ucieszy klubowych sumnabulików subbasowymi potworami, od których plomby zaczynają niebezpiecznie wibrować, to oprócz transowego zapomnienia jest tu też sporo elementów grime'u czy wręcz popowych momentów.”  

Przede mną dokładnie 94 cm gazet do przeczytania. Jeśli natrafię na równie intrygujące perełki nie omieszkam się podzielić. Choć zdecydowanie wolałbym w tym czasie czytać mejle MNŻ.

piątek, maja 22, 2009

szkolenia dzień pierwszy

Był wczoraj. Człowiek tyle lat zasuwa w korporacji a teraz pierwszy raz dał się zaciągnąć na szkolnie. A to ważna rzecz. Trochę jak w szkole wizyty strażaka, kuglarza czy leśnika. Niby nic nowego smarkacz się nie dowiadywał, ale matymatyka zawsze przepadła. Tu podobnie. Unia dała pieniądze, trza było odbębnić. Owszem, miało to niby zrewolucjonizować nasze pisarstwo internetowe, ale chyba z dużej chmury mały deszcz. Drugiego gugla nie odkryjemy. A ja wynudziłem się jak nigdy.

Temat szkolenia: Internetowe serwisy treściowe. Sami przyznacie, aż ocieka poprawną polszczyzną. Ale nie po to poszedłem na cztery godziny, by poprawiać pana prowadzącego i wyłapywać nieznośne kalki językowe. Lepiej się pochwalę czego się nauczyłem:
1. Tytuł tekstu internetowego winien mieć do 30 znaków.
2. Jesteśmy internetowo za USA jakieś dwa lata.
3. Piszemy liczebniki cyfrowo. Szkoda miejsca. „Jak to sobie user przeczyta, to już jego problem”.

Nie wytrzymałem. Przed oczami przewinął mi się film, w którym angielski odegrał ważną rolę w moim życiu. Były chyba ze trzy takie sytuacje.

Drugi rok studiów. Wycieczki po angielski z Wóycickiego na Grochowską obrosły legendą. Czterech abnegatów, leserów i kpiarzy, robiło zawsze niezłe show, a przesympatyczna pani, tylko załamywała ręce. Po drodze też bywało ciekawie. W czasie kolejnej ważkiej dyskusji tramwajowej, obmyślającej na kogo to obstawić u buka po angielskim, przeraźliwym śmiechem wybucha Wąglas. Patrzymy na niego zdziwieni, bo przed lektoratem zawsze lekki stresik był. 
- Co jest?
- materejs
- ???
- Zobaczyłem przez okno i tak to przeczytałem.
Odwróciliśmy szybko głowy, żeby zdążyć, a tu wielki czerwony szyld nad sklepem. Na nim napis: MATERACE. Wiem, wiem. Dobry materac, to podstawa dobrego snu.

Drugi przykład. Impreza u Kapiego. Jakaś już mocno wstawiona koleżanka dosiada się z talerzykiem w ręku. Sterta zieleniny stamtąd smutnie na mnie spogląda. 
- Bardzo dobra rzecz. Dużo sałat, i jest jeszcze ta..., no..., yyy, jak to się cholera nazywa? O! Cranberry???!!!
- Żurawina - podpowiedziałem, upewniając się zerknąwszy jeszcze w talerz.

A trzeci przykład może innym razem.

Dziś powinien być szkolenia dzień drugi. I chyba był. Nie poszedłem.

poniedziałek, maja 18, 2009

WS

„Do cech wilka stepowego należało, że był człowiekiem wieczoru. Ranek był dla niego złą porą dnia, której się lękał i która nigdy nie przynosiła mu nic dobrego. Rankiem nigdy naprawdę nie cieszył się życiem, nigdy w godzinach przedpołudniowych nie uczynił niczego dobrego, nie miewał dobrych pomysłów, nie umiał ani sobie, ani innym sprawić przyjemności. Dopiero w ciągu popołudnia rozgrzewał się powoli i ożywiał, a pod wieczór, w swych dobrych dniach, stawał się płodny i czynny, niekiedy nawet żarliwy i radosny. Z tym wiązała się też jego potrzeba samotności i niezależności.”

„Otóż wszelki humor wyższego rzędu zaczyna się od tego, że nie bierze się już poważnie własnej osoby.”

niedziela, maja 17, 2009

po śniadaniu

Zewsząd naciski, by jednak coś pisać. Ależ piszę. Tyle, że nie na blogu. Ale gdy w towarzyskich rozmowach wkrada się elemencik szantażu: „powiem ci, jak coś napiszesz na blogu”, to sprawa robi się poważna. Prawdę mówiąc, to lepiej gdybyście książki czytali, niż tego bloga. Chcę was do tego zachęcić. Rylski mi pomoże. Po śniadaniu.

Na razie zacznę od historyjki. Sytuacja sprzed dobrych kilku miesięcy. Modny warszawski klub w podziemiach legendarnej galerii, w której trupem padają prezydenci. Nowopoznana niewiasta wypala na dzień dobry: „Aaaa jaki jest twój ulubiony pisarz?”

Aż mi się nogi ugięły, oblałem się zimnym potem i serce zaczęło walić w trzecim zakresie. Absolutnie byłem przygotowany na każde pytanie z wyjątkiem tego jednego. Nigdy, ale to przenigdy, na tak osobiste tematy nie rozmawiam z nowopoznanymi dziewczynami. A pytanie o takie rzeczy, uważam za bardzo niestosowne. Ok., sex na pierwszej randce, ewentualnie może być, ale na Boga! Są granice intymności!!! Kompletnie rozbity, zdezorientowany i zagubiony, wybąkałem: „Yyyy, chyba no ten, Hesse. Zresztą nigdy się nad tym nie zastanawiałem. To nie wyścig na sto metrów. Trudno wybrać tego jednego”.

Do zrobienia rankingu zmobilizował Eustachy Rylski. Popełnił siedem esejów, wspominek, opowieści o siedmiu najbliższych sobie autorach. Wszystko w zbiorze „Po śniadaniu”. I jeszcze wyłożył dlaczego warto czytać książki. Rylski nie ma wątpliwości. „Książki o tyle są dla nas ważne, o ile opowiadają o nas takich, jakimi jesteśmy lub, co ważniejsze, moglibyśmy być.”

Oto typy pisarza: Malraux, Capote, Błok, Hemingway, Iwaszkiewicz, Turgieniew, Camus

Piszący recenzję do Dziennika Piotruś Kofta przedstawił swoje nazwiska: Haszek, Chandler, Potocki, Vonnegut, Borges, Hrabal, Czechow.

A teraz moje:
Bouvier - za zdefiniowianie filozofii podróży
Kapuściński - za naukę pisania
Mann - za rozmach i możliwość powrotu do lepszych czasów
Hesse - za Wilka stepowego. Moją autobiografię.
Hrabal - za dystans i radość życia. Koty, futbol i piwo.
Herling-Grudziński - za zakażenie diarystyką i trzymanie się wartości
Marai - za klasę i uniwersalność

To tyle artystów, których biorę w całości. A są jeszcze przecież bohaterowie jednej opowieści:
Pessoa i jego Księga niepokoju
Bobkowski za Szkice piórkiem, moją ukochaną książkę
Buck i jej Peonia, a w niej Żydzi w Chinach i najpiękniej opisana niespełniona miłość
Heller za jedyny taki paragraf
Puzo każdy chciałby mieć takiego Ojca chrzestnego
Thoreau za udowodnienie, że życie pustelnika też może być pasjonujące
Bułhakow - rękopisy nie płoną, a blogi?
Huelle za Weisera Dawidka, numer jeden lat 80.
Salvadori - za tęsknotę za Włoskim dzieciństwem, a nie schabowymi, kompotem i bigosem

A, i jeszcze poeci. Miłosz z Herbertem.

To tyle. Miłego czytania.

piątek, maja 15, 2009

jest ciężko jest

Remanent. Chwilowo nieczynne. Za utrudnienia przepraszamy.

czwartek, maja 07, 2009

chiwawa

Dzień pod psem. Dostałem polecenie dowiedzieć się od celebrytów czy Polacy dobrze traktują zwierzęta. Miałem dzwonić do niejakiego Pieróga Michała. Nie bardzo wiedziałem kto to jest. Gdy mi wytłumaczyli, zrobiłem karczemną awanturę z potokiem niecenzuralnych słów skierownych pod adresem celebryty. Ale gdy Pilch nie odbierał, Nowakowski zwierząt chyba nie uprawia a innych pomysłów było brak, zadzwoniłem. Przesympatyczny człowiek. Powiedział co trzeba, załatwiliśmy szybko, sprawnie i bez bólu. Wporzo ten Pieróg.

A potem jeden koleżka uraczył nas opowieścią z życia wziętą. Historia autentyk sprzed roku. Znajomi mieli sporego pierdolca na punkcie malutkich piesków chiwawa (czyt. cziłała). Taka atrapa czworonoga to wydatek jakichś pięciu tysięcy. Ale potem możesz sobie nosić go po kieszeniach na mieście.  

Pewnego dnia pani domu postanowiła zrobić indyka na uroczystą kolację. Wyciągała go z zamrażarki. Domowa chiwawa zwąchawszy lodówkowe zapachy, natychmiast przybiegła pod chłodziarkę wypatrując smakołyków. Pani domu szarpiąc się z zamrożonym indorem, próbowała go wyciągnąć na siłę. Gdy już go miała na powierzchni, ten jej się wysmyknął ze skostniałych rąk. Usłyszała tylko krótki jęk. Podniosła z podłogi kilkukilogramowego indora a pod nim zobaczyła placek chiwawowy. Rodzina była zrozpaczona. Kolacja okazała się stypą po pupilu. 

Dzieciaki zakochane w byłym podopiecznym męczyły ojca o kolejną maskotkę. Ten nie mogąc patrzeć na posmutniałą dziatwę, wysupłał kolejne pięc tysięcy i nabył chiwawę 2.0. Po kilku tygodniach rodzina wraz z nowym nabytkiem pojechała na działkę pod Warszawę. Wszyscy zadowoleni, piesek mikrusek biega po działce jak szalony. Ale wszyscy się zdziwli, gdy odgłosy szczekania zaczęły dochodzić nie z prawej lub lewej strony, ale z góry. Chiwawa coraz szybciej znikał na horyzoncie w zębach myszołowa.   

Gdyby przeczytał to Puzon - pies śp. Jerzego Waldorffa - to by się chyba zesrał ze śmiechu.

piątek, maja 01, 2009

śnieg

Zajrzałem do dziennika. Dwa lata temu zapisałem: „Pochody przeszły. Śnieg spadł. Gruby. Płatami wielkimi jak niegdysiejsze szturmówki. Walka bieli z czerwienią. Tym razem wygrała biel.” Dziś świeci ostre słońce. Reszta bez zmian.

wtorek, kwietnia 28, 2009

wojtek człowiek mann

Wczoraj byłem trochę zabiegany. Dziś nadrabiam zaległości. Jestem fanem Wojciecha Manna. Poczucie humoru najwyższej próby. Godne pozazdroszczenia. No i jakie zdolności profetyczne! Przekonałem się o tym w poniedziałek, dzień po ostatniej niedzieli. Otóż, owej ostatniej niedzieli, miałem długą rozmowę telefoniczną z MNŻ. Dyskusja była ostra, choć tak naprawdę, co do meritum oboje byliśmy zgodni. Jednakowoż rozstawaliśmy się z przekonaniem, że stoimy na odmiennych stanowiskach. Taki rytuał. 

Aha, żeby nie było. Podmiotem naszej rozmowy była osoba trzecia. I jakież moje zdziwienie było w poniedziałek, gdy zajrzałem na ostatnią stronę Dużego Formatu. Czysta poezja na czas wiosennego zakochania i świetna pointa rozmowy zarazem.

„Nastała wiosna, pączą się pąki, soki raźniej krążą w zdrewniałych częściach organizmów, pobudzając je do, bywa, zapomnianych zimą chęci i zainteresowań.”

Komentarz muzyczny wykonał inny pan. Też fajny.



niedziela, kwietnia 26, 2009

połączyła nas piłka

- I co, małżeństwo ci służy? 
- Służy. Straciłem 10 kilo.
- Mi też służy. Mi przybyło 10.

Dialog dwóch kumpli, którzy nie widzieli się niemal dwa lata. Słuchałem rozbawiony rocznych małżonków. Duża to radość z odzyskanego przyjaciela. I gdyby nie przypadkowe spotkanie tydzień temu i dzisiejszy mecz, pewnie byśmy o sobie zapomnieli. 

Tak w ogóle, to miałem oglądać szlagier wiosny z MNŻ, z trybun przy Łazienkowskiej. Nie udało się. Znów nie z naszej winy. Na pocieszenie było spotkanie w męskim gronie. Z piwem i chipsami. Choć z MNŻ mecze ogląda się świetnie, to z chłopakami też było całkiem fajnie.Tylko wynik do dupy. 

Skądinąd cały weekend był pod znakiem rozmów o małżeństwie. Wczoraj odebrałem zaproszenie na ślub. Wiedziałem, że tak się skończy. Znali się sześć lat. Że coś się kroi, uświadomiłem sobie późnym latem roku ubiegłego. Gdy próbowałem umeblować swoją dziuplę szwedzką tandetą, otworzyłem w tymże sklepie szafę. A tam oprócz stosu wieszaków i masy półek, dwa pudła na ubrania. W dodatku podpisane: Darek, Marta. 

No i jesienią dokonano formalności. D. zrobił niespodziankę, nakupił podgrzewczy i żeby romantycznie było, chciał ułożyć: Kocham Cię. Układał razem z przyszłą szwagierką, bo to i równo trzeba, i wszystko szybko odpalić. Wypisali już „Kocha” i zaczął się problem. Skończyły się świeczuszki a napisu brak. Siostra przyszłej panny młodej wpadła na genialny pomysł: piszemy po angielsku. „Love” świeciło się niemal po hollywódzku, a pomysł okazał się bardzo trafiony, bo M. akurat angielski trochę kmini.

Piszę o nich czule, bo to prawie moja rodzina. M. nie raz, nie dwa próbowała mnie wyswatać ze swoją siostrą. A już szczególnie, gdy przypadkowo dorwała jakieś moje zdjęcie w gazecie. Normalnie nie było opcji, żebym się nie ożenił z panną S. Za to wczoraj M. mnie zaskoczyła:
- Wiesz, związała się już z kimś.
- Ale tak na poważnie?  
- Wygląda na to, że tak.
- Aleee, na weselu będzie taka moja koleżanka... W sam raz dla ciebie. Niesamowita lufa. Włosy do ramion, prawniczka...

No tak, M. zawsze bardziej dbała o innych niż o siebie. Aha, i ma JESZCZE JEDNĄ młodszą siostrę...

czwartek, kwietnia 23, 2009

książki

Dziś Międzynarodowy Dzień Książki. Z tej okazji przytargałem do domu trochę makulatury. W jednej z sieci prasowo-książkowo-muzyczno-perfumowej była całkiem zacna promocja. Kupisz pan dwie książki, trzecią dostaniesz gratis. Dwa razy się nie zastanwiałem.

Moris Farhi - Młodzi Turcy - żeby mieć o czym z przyjacielem rozmawiać
Kamila Sławińska - Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny - żeby MNŻ nie przestała mnie lubić
Nick Hornby - Futbolowa gorączka - żeby mieć o czym pisać na nowym blogu

No i gazet różnych też naniosłem.

Przekrój - kompletnie nie ma nic do czytania. Wywiad Najsztuba z Michnikiem? Nie wiem za kogo bardziej się wstydzić. Kto im to wydrukował??? Rozmowa przy piwie a nie do gazety. Nudna, przewidywalna, lizusowska, marudna. 

Nowe Książki - skusił wywiad z Agatą Bielik-Robson - „Nie lubię elit”. Ja też nie! Dyktatura naburmuszonej pseudointeligenckiej hordy z pretensjami do wychowywania narodu. A wywiadzie o filozofii. „po pewnym czasie zrewidowałam swoje poglądy na temat dekonstrukcji, zwłaszcza derridiańskiej, bo ona, w przeciwieństwie do dekonstrukcji de Mana, nie sprowadza się do czysto negatywistycznego, depresyjnego ćwiczenia z bezradności.” Ale AB-R jest też trochę normalna. „Dla mnie jest oczywiste, że gdzieś tam w kącie leci David Bowie, Sex Pistols, Clash, The Who, albo jeszcze coś innego, a ja czytam sobie Becketta albo „Krytykę czystego rozumu”.

Brief - tu natomiast skusił Palikot w berecie na okładce. A w środku rozmowa: „Można powiedzieć, że jestem na etapie przyciągania uwagi, zdobywania 80 proc. rozpoznawalności. Swoją drogą, dość niebywałe jest, że na politycznej scenie są obecni politycy z 10-cio czy 20-letnim stażem i nie są tak rozpoznawalni jak ja...” Może dlatego, że w czasie konferencji prasowych nie gmerają przy plastikowych fallusach.

Tygodnik Powszechny - rzecz jasna całość. Ale jeden wywiad szczególny. Z Bożeną Umińską-Keff.
- Pierwsze skojarzenia ze słowem matka?
- Dominacja i cień.

Wracam do czytania.

  

środa, kwietnia 22, 2009

muza

Wracjając z futbolu, spotkałem w tramwaju kolegę z pracy. Kolega zagadnął wymęczonego karafkękafki:
- Fajnej muzyki słuchasz. Widziałem na facebooku.
A potem się pochwalił, że jedzie do Pragi na koncert Tiny Turner.

wtorek, kwietnia 21, 2009

łyso mi

Wczoraj byłem u fryzjera. Niestety pan Tomek na urlopie. Swoją głowę musiałem oddać w ręce obcej fryzjerki. A że wiele pań poczuło dziki zew wiosny i postanowiły się wypięknić, to miałem chwilę na przegląd prasy. I tak czekając na swoją kolej, rzuciłem okiem na Fakt. Zawsze zaczynam od końca. Aż mnie zmroziło. Mimo, że Zuzanna z Lublina (22l.) nie odbiegała jakoś od codziennych standardów Faktowych, to tekst obok spowodował, że oblałem się zimnym potem.

„Olga (28l.), fryzjerka z salonu w mieście Kaługa, potrafi nie tylko czesać, ale zna też sporty walki. Dzięki temu znokautowała kopniakiem bandytę, który z pistoletem w ręku wbiegł do jej zakładu.

Potem dzielna kobieta związała go, zaciągnęła do piwnicy, przykuła do kaloryfera. Po pracy kazała mu się rozebrać, połknąć viagrę i zabawiała się z nim przez dwa dni. Później go wypuściła. Taką wersję na milicji przedstawił przerażony bandyta, Wiktor (32l.), który sam zgłosił się na komisariat.

Fryzjerka twierdzi natomiast, że tylko dwa razy kochała się z włamywaczem, przynosiła mu jedzenie, dała dżinsy i przed wypuszczeniem tysiąc rubli.

Tak czy owak, oboje są teraz za kratkami. Ale w oddzielnych celach.”

Jak byłem mały, chodziłem do salonu, którego właścicielką była Joanna Włosek.

niedziela, kwietnia 19, 2009

melanż

Ej, chłopaki, ale napiszecie o imprezie na blogach? - zapytał wczoraj Kapi. W zasadzie czemu nie? Duże zbiorowiska ludzi zawieszonych między ostatnią piaskownicą a pierwszym siwym włosem, zawsze są świetną kopalnią tematów i refleksji natury wszelakiej. W dodatku trzydziestkę kończy się tylko raz w życiu. 

I impreza też była wyjątkowa. Zaczęło się od tego, że spóźniłem się na zbiórkę z MX! I to aż 10 min. Chyba drugi raz w życiu. Wszystko przez wysyłane jedną ręką smsy do MNŻ i operowanie maszynką do golenia drugą ręką. Zabiegi estetyczne okazały się konieczne, bo już powoli zaczynałem wyglądać jak nieślubne dziecko mułły Omara i Ester spod Tel-Awiwu. Teraz znów przez dwa tygodnie będę przypominał środkowego Europejczyka. 

Gdyby na początek było mało kłopotów, to jubilat zdybał nas przed klatką na wpisywaniu dedykacji do książki. Oczywiście kto ją wymyślił, nie powiem, co by się nie chwalić. A brzmiała ona tak: „I stało się. Piękny Trzydziestoletni. No, w każdym razie trzydziestoletni...”

Jak weszliśmy do domu, aż nas cofnęło. Przecież on nie może mieć tylu znajomych?! Jakby pół facebooka przyszło. Dużo nowych twarzy. Nasze szczególne zainteresowanie wzbudzili młodzieńcy w gustownych bluzach i nowiutkich adidasach. 
- Znasz ich? - zapytaliśmy jubilata. 
- Nie wiem kto to jest. Przyszli z moim kolegą malarzem. Zawsze z nim chodzą na imprezy. Na jego wernisażu też byli. 

No to zdębieliśmy z MX, bo w takim razie, albo ochroniarze, albo gruppies. Tyle, że ten ich malarz na jakiegoś bardzo znanego nie wyglądał, więc po co by mu ochrona? Z drugiej strony (Wisły) to chłopaki byli z Pragi, więc jak to gruppies? Do końca wieczoru pozostali dla nas zagadką, poruszając się po mieszkaniu zbitym, acz głośnym stadkiem a na ich twarzach nie odmalował się ani razu wyraźniejszy ślad głębszego procesu myślowego.

Dzięki MX za to ja musiałem się nagimnastykować intelektualnie, by wyjść z pata, w jaki naumyślnie wprowadził mnie mój przyjaciel. Na papierosie rzucił na głos, że jestem neokonserwatystą. Ileż to się musiałem natłumaczyć, że neokonserwatysta to zupełnie ktoś inny od konserwatysty. Prawie wykład o amerykańskiej myśli politycznej ostatniego półwiecza zrobiłem w kwadrans. Żeby było mało, potem musiałem odpowiadać na uwagi, refleksje, przemyślenia (?) - cholera wie co to było - jednej z malarek. Coś jej się ubzdurało, że jakaś rewolucja będzie, że kapitalizm ledwie się trzyma, i że ona czuje, że coś się wydarzy. No i wydarzyło się. Poszedłem z MX na kebab, bo już dłużej tych wypocin mocno zmęczonego umysłu słuchać się nie dało. Trzeba było się posiłkować wycieczką, bo na stołach zostało już niewiele. Jakaś sałatka z samej zieleniny i jakaś owocowa. Czyli coś dla królików albo dla modelek. Ja tam do żadnej z wymienionych grup się nie zaliczam, więc poszliśmy zacieśniać przyjaźń polsko-turecką.

Wróciliśmy już z pełnymi brzuchami. Trzeba było rozejrzeć się za rozwojową dysputą z niewiastami. W rogu pokoju siedziały trzy. Jak się potem okazało to dwie, ale MX chciał się zakładać, że cała trójka to babki. No i przegrałem trochę forsy. Mogłem obstawić. To ja miałem rację. W pewnej chwili doszedł do nas głos jednej z niewiast: „Życie jest pełne zła.” Aż się zapaliłem i już szturcham MX i mówię, że to prawda. Bo moim zdaniem nie jest tak, jak chciał św. Tomasz Akwinata, że zło jest brakiem dobra. To Dostojewski, GH-G i jeszcze kilku im podobnych, mieli rację, twierdząc, że zło jest immanentną częścią każdego człowieka. Jak się zawinął, ino metkę na dżinsach zobaczyłem. 

Atmosferę rozluźnił gospodarz, który dumnie chodził i obwieszczał, że zaraz przyjedzie osiem niewiast i będzie super fajna zabawa. No tych opowieści to my już się trochę przez parę lat nasłuchaliśmy, więc za bardzo się nie podpalaliśmy. Po dwóch godzinach panicznych telefonów dotarła... jedna. Pozostałe siedem dziewcząt z Albatrosa, zostało w knajpie, w której kiedyś podobno, spotkaliśmy tę jedną, która dotarła, i podobno ta jedna to mi się nawet podobała. Przywitałem się grzecznie, podałem łapkę, wymieniając kurtuazyjnie kilka zdań okraszonych stosownymi żarcikami, zastanawiając się jednocześnie czy ja wtedy byłem tak napruty, czy Kapi znów coś pokręcił. Znam siebie na tyle, żeby bez obaw postawić na drugą ewentualność. Trochę męczy już to wciskanie mi niewiast z co prostszymi nogami i niechby tylko w miarę kumatych. Nie ma kompromisów. Albo najwyższe noty, albo nie ma o czym gadać.

W końcu znów się nawinęła malarka przeczuwająca rewolucję (nie ma o czym gadać). Tak sobie jedliśmy w czwórkę chipsy, aż zauważyła na parapecie pokrojonego ogórka. Jeden kawałek sama zjadła, drugi próbowała nam wcisnąć. MX jak zwykle dał nogę, a ja stanowczo odmówiłem. Śmiertelnie obrażona opuściła nasze towarzystwo. Kolega, który w czasie dyskusji przyznał się, że nie wie kto to Szymon Hołownia, nie był brany nawet pod uwagę. Tacy jak on pierwsi trafiają do piekła. Nie wie kto to Hołownia??? 

Co dziwne, na urodziny nie dotarła policja. To znak, że artyści nie bawią się już jak kiedyś. Za to Kapi mówi, że za tydzień znów będzie impreza.