poniedziałek, maja 25, 2009

prestidigitator

Niewielkie miasteczko. Przyjeżdża cyrk. Na scenę wchodzi prestidigitator. Kilka tajemniczych ruchów, uderza pałeczką i orzech laskowy rozpada się na pół. Kilkuletni chłopiec siedzący w pierwszym rzędzie, rozdziawia buzię z zachwytu. 

Kilkadziesiąt lat potem te same miasteczko. Ten sam prestidigitator na scenie. Kilka szybkich ruchów, uderza pałeczką i kokos rozpada się na pół. Ten sam kilkudziesięcioletni już mężczyzna z pierwszego rzędu, aż otwiera buzię z zachwytu. Poruszony udaje się za kulisy. 
- Jak to możliwe? Wtedy taki mały orzech laskowy, a teraz kokos?
- No wie pan, już wzrok nie ten - odpowiada z uśmiechem magik.

Dzisiejsze późne popołudnie. Pierwsze spojrzenie. Nie, na pewno nie. Drugie spojrzenie, eeee, chyba nie. Trzecie spojrzenie i słyszę głos. Tak, teraz skojarzyłem.
- Nie poznałam cię. Taki nieogolony...
- Ja też nie poznałem. Dopiero po głosie.

To przygnębiające. Ledwo trzy lata po studiach a my już siebie na ulicy nie poznajemy. W dodatku osób, które kiedyś podobno w nas się podkochiwały. Przynajmniej tak twierdzili koledzy. Chyba można im wierzyć, bo informacje mieli z pierwszej ręki. Tylko szkoda, że się tą wiedzą dopiero po studiach podzielili. Ja oczywiście tego nie zauważałem. Nie pierwszy raz. I nie ostatni. Już wzrok nie ten?

niedziela, maja 24, 2009

94 cm

MNŻ była w kinie. Wrażeniami z seansu postanowiła podzielić się z karafkąkafki. Na gorąco napisała recenzję. Ładną, o czym nie omieszkałem poinformować. W nagrodę zostałem obsztorcowany i zaszantażowany, że za naśmiewanie się, już więcej mejla nigdy nie otrzymam. Przez chwilę poczułem się jak wtedy, gdy pan Tik-Tak ogłosił, że idzie na emeryturę. Na szczęście chyba wszystko rozeszło się po kościach. Mejle spływały dalej.

A moja entuzjastyczna reakcja była zdeterminowana wydarzeniami sprzed kilku godzin. Miałem w głowie tekst zawodowego recenzenta, z którym nieopatrznie się zapoznałem. (rzecz jasna z tekstem, nie recenzentem). I za długo siedzę w tym światku, by dać się nabrać, że każdy kto publikuje w gazecie umie pisać.

„Caspa to przedstawiciel bardziej rozrywkowej gałęzi dub stepu. Jeśli więc macie ochotę zagłebić się w uduchowione i tajemnicze przestrzenie znane choćby z nagrań Buriala, to szukajcie gdzie indziej. Bo choć większość utworów z debiutanckiego krążka Brytyjczyka ucieszy klubowych sumnabulików subbasowymi potworami, od których plomby zaczynają niebezpiecznie wibrować, to oprócz transowego zapomnienia jest tu też sporo elementów grime'u czy wręcz popowych momentów.”  

Przede mną dokładnie 94 cm gazet do przeczytania. Jeśli natrafię na równie intrygujące perełki nie omieszkam się podzielić. Choć zdecydowanie wolałbym w tym czasie czytać mejle MNŻ.

piątek, maja 22, 2009

szkolenia dzień pierwszy

Był wczoraj. Człowiek tyle lat zasuwa w korporacji a teraz pierwszy raz dał się zaciągnąć na szkolnie. A to ważna rzecz. Trochę jak w szkole wizyty strażaka, kuglarza czy leśnika. Niby nic nowego smarkacz się nie dowiadywał, ale matymatyka zawsze przepadła. Tu podobnie. Unia dała pieniądze, trza było odbębnić. Owszem, miało to niby zrewolucjonizować nasze pisarstwo internetowe, ale chyba z dużej chmury mały deszcz. Drugiego gugla nie odkryjemy. A ja wynudziłem się jak nigdy.

Temat szkolenia: Internetowe serwisy treściowe. Sami przyznacie, aż ocieka poprawną polszczyzną. Ale nie po to poszedłem na cztery godziny, by poprawiać pana prowadzącego i wyłapywać nieznośne kalki językowe. Lepiej się pochwalę czego się nauczyłem:
1. Tytuł tekstu internetowego winien mieć do 30 znaków.
2. Jesteśmy internetowo za USA jakieś dwa lata.
3. Piszemy liczebniki cyfrowo. Szkoda miejsca. „Jak to sobie user przeczyta, to już jego problem”.

Nie wytrzymałem. Przed oczami przewinął mi się film, w którym angielski odegrał ważną rolę w moim życiu. Były chyba ze trzy takie sytuacje.

Drugi rok studiów. Wycieczki po angielski z Wóycickiego na Grochowską obrosły legendą. Czterech abnegatów, leserów i kpiarzy, robiło zawsze niezłe show, a przesympatyczna pani, tylko załamywała ręce. Po drodze też bywało ciekawie. W czasie kolejnej ważkiej dyskusji tramwajowej, obmyślającej na kogo to obstawić u buka po angielskim, przeraźliwym śmiechem wybucha Wąglas. Patrzymy na niego zdziwieni, bo przed lektoratem zawsze lekki stresik był. 
- Co jest?
- materejs
- ???
- Zobaczyłem przez okno i tak to przeczytałem.
Odwróciliśmy szybko głowy, żeby zdążyć, a tu wielki czerwony szyld nad sklepem. Na nim napis: MATERACE. Wiem, wiem. Dobry materac, to podstawa dobrego snu.

Drugi przykład. Impreza u Kapiego. Jakaś już mocno wstawiona koleżanka dosiada się z talerzykiem w ręku. Sterta zieleniny stamtąd smutnie na mnie spogląda. 
- Bardzo dobra rzecz. Dużo sałat, i jest jeszcze ta..., no..., yyy, jak to się cholera nazywa? O! Cranberry???!!!
- Żurawina - podpowiedziałem, upewniając się zerknąwszy jeszcze w talerz.

A trzeci przykład może innym razem.

Dziś powinien być szkolenia dzień drugi. I chyba był. Nie poszedłem.

poniedziałek, maja 18, 2009

WS

„Do cech wilka stepowego należało, że był człowiekiem wieczoru. Ranek był dla niego złą porą dnia, której się lękał i która nigdy nie przynosiła mu nic dobrego. Rankiem nigdy naprawdę nie cieszył się życiem, nigdy w godzinach przedpołudniowych nie uczynił niczego dobrego, nie miewał dobrych pomysłów, nie umiał ani sobie, ani innym sprawić przyjemności. Dopiero w ciągu popołudnia rozgrzewał się powoli i ożywiał, a pod wieczór, w swych dobrych dniach, stawał się płodny i czynny, niekiedy nawet żarliwy i radosny. Z tym wiązała się też jego potrzeba samotności i niezależności.”

„Otóż wszelki humor wyższego rzędu zaczyna się od tego, że nie bierze się już poważnie własnej osoby.”

niedziela, maja 17, 2009

po śniadaniu

Zewsząd naciski, by jednak coś pisać. Ależ piszę. Tyle, że nie na blogu. Ale gdy w towarzyskich rozmowach wkrada się elemencik szantażu: „powiem ci, jak coś napiszesz na blogu”, to sprawa robi się poważna. Prawdę mówiąc, to lepiej gdybyście książki czytali, niż tego bloga. Chcę was do tego zachęcić. Rylski mi pomoże. Po śniadaniu.

Na razie zacznę od historyjki. Sytuacja sprzed dobrych kilku miesięcy. Modny warszawski klub w podziemiach legendarnej galerii, w której trupem padają prezydenci. Nowopoznana niewiasta wypala na dzień dobry: „Aaaa jaki jest twój ulubiony pisarz?”

Aż mi się nogi ugięły, oblałem się zimnym potem i serce zaczęło walić w trzecim zakresie. Absolutnie byłem przygotowany na każde pytanie z wyjątkiem tego jednego. Nigdy, ale to przenigdy, na tak osobiste tematy nie rozmawiam z nowopoznanymi dziewczynami. A pytanie o takie rzeczy, uważam za bardzo niestosowne. Ok., sex na pierwszej randce, ewentualnie może być, ale na Boga! Są granice intymności!!! Kompletnie rozbity, zdezorientowany i zagubiony, wybąkałem: „Yyyy, chyba no ten, Hesse. Zresztą nigdy się nad tym nie zastanawiałem. To nie wyścig na sto metrów. Trudno wybrać tego jednego”.

Do zrobienia rankingu zmobilizował Eustachy Rylski. Popełnił siedem esejów, wspominek, opowieści o siedmiu najbliższych sobie autorach. Wszystko w zbiorze „Po śniadaniu”. I jeszcze wyłożył dlaczego warto czytać książki. Rylski nie ma wątpliwości. „Książki o tyle są dla nas ważne, o ile opowiadają o nas takich, jakimi jesteśmy lub, co ważniejsze, moglibyśmy być.”

Oto typy pisarza: Malraux, Capote, Błok, Hemingway, Iwaszkiewicz, Turgieniew, Camus

Piszący recenzję do Dziennika Piotruś Kofta przedstawił swoje nazwiska: Haszek, Chandler, Potocki, Vonnegut, Borges, Hrabal, Czechow.

A teraz moje:
Bouvier - za zdefiniowianie filozofii podróży
Kapuściński - za naukę pisania
Mann - za rozmach i możliwość powrotu do lepszych czasów
Hesse - za Wilka stepowego. Moją autobiografię.
Hrabal - za dystans i radość życia. Koty, futbol i piwo.
Herling-Grudziński - za zakażenie diarystyką i trzymanie się wartości
Marai - za klasę i uniwersalność

To tyle artystów, których biorę w całości. A są jeszcze przecież bohaterowie jednej opowieści:
Pessoa i jego Księga niepokoju
Bobkowski za Szkice piórkiem, moją ukochaną książkę
Buck i jej Peonia, a w niej Żydzi w Chinach i najpiękniej opisana niespełniona miłość
Heller za jedyny taki paragraf
Puzo każdy chciałby mieć takiego Ojca chrzestnego
Thoreau za udowodnienie, że życie pustelnika też może być pasjonujące
Bułhakow - rękopisy nie płoną, a blogi?
Huelle za Weisera Dawidka, numer jeden lat 80.
Salvadori - za tęsknotę za Włoskim dzieciństwem, a nie schabowymi, kompotem i bigosem

A, i jeszcze poeci. Miłosz z Herbertem.

To tyle. Miłego czytania.

piątek, maja 15, 2009

jest ciężko jest

Remanent. Chwilowo nieczynne. Za utrudnienia przepraszamy.

czwartek, maja 07, 2009

chiwawa

Dzień pod psem. Dostałem polecenie dowiedzieć się od celebrytów czy Polacy dobrze traktują zwierzęta. Miałem dzwonić do niejakiego Pieróga Michała. Nie bardzo wiedziałem kto to jest. Gdy mi wytłumaczyli, zrobiłem karczemną awanturę z potokiem niecenzuralnych słów skierownych pod adresem celebryty. Ale gdy Pilch nie odbierał, Nowakowski zwierząt chyba nie uprawia a innych pomysłów było brak, zadzwoniłem. Przesympatyczny człowiek. Powiedział co trzeba, załatwiliśmy szybko, sprawnie i bez bólu. Wporzo ten Pieróg.

A potem jeden koleżka uraczył nas opowieścią z życia wziętą. Historia autentyk sprzed roku. Znajomi mieli sporego pierdolca na punkcie malutkich piesków chiwawa (czyt. cziłała). Taka atrapa czworonoga to wydatek jakichś pięciu tysięcy. Ale potem możesz sobie nosić go po kieszeniach na mieście.  

Pewnego dnia pani domu postanowiła zrobić indyka na uroczystą kolację. Wyciągała go z zamrażarki. Domowa chiwawa zwąchawszy lodówkowe zapachy, natychmiast przybiegła pod chłodziarkę wypatrując smakołyków. Pani domu szarpiąc się z zamrożonym indorem, próbowała go wyciągnąć na siłę. Gdy już go miała na powierzchni, ten jej się wysmyknął ze skostniałych rąk. Usłyszała tylko krótki jęk. Podniosła z podłogi kilkukilogramowego indora a pod nim zobaczyła placek chiwawowy. Rodzina była zrozpaczona. Kolacja okazała się stypą po pupilu. 

Dzieciaki zakochane w byłym podopiecznym męczyły ojca o kolejną maskotkę. Ten nie mogąc patrzeć na posmutniałą dziatwę, wysupłał kolejne pięc tysięcy i nabył chiwawę 2.0. Po kilku tygodniach rodzina wraz z nowym nabytkiem pojechała na działkę pod Warszawę. Wszyscy zadowoleni, piesek mikrusek biega po działce jak szalony. Ale wszyscy się zdziwli, gdy odgłosy szczekania zaczęły dochodzić nie z prawej lub lewej strony, ale z góry. Chiwawa coraz szybciej znikał na horyzoncie w zębach myszołowa.   

Gdyby przeczytał to Puzon - pies śp. Jerzego Waldorffa - to by się chyba zesrał ze śmiechu.

piątek, maja 01, 2009

śnieg

Zajrzałem do dziennika. Dwa lata temu zapisałem: „Pochody przeszły. Śnieg spadł. Gruby. Płatami wielkimi jak niegdysiejsze szturmówki. Walka bieli z czerwienią. Tym razem wygrała biel.” Dziś świeci ostre słońce. Reszta bez zmian.