poniedziałek, marca 30, 2009

chłopaki nie płaczą

Dziś będzie wpis dla facetów. Dziewczyny mogą iść na dłuższy spacer albo pobiegać. Co tam kto lubi. Lub na co ma siły. 

Tydzień zaczął się od nowości. Mianowicie okazało się, że moja gazeta jest Kobietą. Te 40 stron, na kolana nie powala, ale zawsze jeden darmowy śmieciuch w gazecie więcej. Na tę okoliczność, MX molestował mnie pół dnia, żebym przeczytał odjechany tekst Zygmunta. No i uległem. Ruszyłem po gazetę, gdy Radwańska wychodziła do trzeciego seta z Venus Williams. W Miami była 14.30, co w przeliczeniu na nasze, daje 20.30. A co, lubię zacząć dzień od prasy, bułek i kawy. Jutrzejszy dzień. 

Fakt, tekst Zygmunta ciekawy i poruszający ważki społecznie temat. W dodatku poświęconym kobietom, Zygmunt napisał o mężczyznach. To trochę tak, jak w magazynie „Moja kopalnia” pisać o trudnej sytuacji rybaków, a w fitnesowym periodyku reklamował się Wedel i masarnia Sokołów. 

Ale gdy spojrzeć na to chłodnym okiem, to rzeczywiście chłopina ma rację. Wszak kobitki bez facetów, to jak Coca bez Coli czy Lech bez Jarosława. Tak to już jest, że babki lubią czytać o facetach i już widzę, jak po moim pierwszym zdaniu udały się na doradzany spacer. 

„Chwilowo znam tylko jedną rzecz gorszą od pieprzenia o walutowym holocauście - rozważania o kryzysie męskości. Za każdym razem wyobrażam sobie oblicze, które jest połączeniem twarzy Jacka Żakowskiego i Wojciecha Eichelbergera, i pyta grzmiąco: jak my, mężczyźni, mamy dostosować się do wyzwań ponowoczesności?
Odpowiadam: nijak. Nie musimy. Jesteśmy dostosowani. Jesteśmy w najzajebistszym dla mężczyzn momencie historii, kiedy w końcu nie trzeba gołymi rękami polować na mamuta i umierać za ojczyznę, nawet nie trzeba utrzymywać samemu domu z mieszkającą tam osobą cierpiącą na migrenę, bo po latach starań zagoniliśmy je do roboty (i wmówiliśmy im, że to ich sukces: panowie, jesteśmy geniuszami!)”

Ależ powiało optymizmem. Tylko Wyborcza coś fałszuje. Bo tam rządzi Męska muzyka. Projekt zapowiadał się ciekawie. Zaczęli od wywiadu z Baumanem i od dwóch listów od czytelników napisanych przez redaktorów GW. Potem już było mniej intrygująco. Ale ja wiem dlaczego. A właściwie my, bo doszedłem do tego w czasie kolejnej ogólnorozwojowej dysputy z MX. Ustaliliśmy, że ostatnio w muzyce rządzą dziewczyny. Na scenie brylują same fajne kociaki. Kat Power, Kat Copy, Kat Stevens...

środa, marca 25, 2009

bezpowrotnie utracona rewolucja

Chyba po raz trzeci w życiu obejrzałem ten dokument. I po raz trzeci wywołał we mnie żal, że urodziłem się za późno. Bardzo im zazdroszczę. Byli ostatnim pokoleniem, które załapało się na walkę z komuchami. Mogli chodzić na manifestacje, napierdalać się z ZOMO i tworzyć własną legendę. Wtedy jeszcze nie wiedzieli na kogo wyrosną. Studiowali na UW i brzydziła ich szara, beznadziejna rzeczywistość PRL. Postanowili się zorganizować i wyrazić swój sprzeciw. Potem zostali politykami, słynnymi dziennikarzami, szefami firm i agencji PR.

Ale był w tym filmie też głos niezaangażowanego (delikatnie mówiąc). Nie działał w opozycji i wszystko miał w dupie. Jak mówił, dla niego komunistyczna władza i rodzice, to był ten sam aparat opresji. Niestety nie można tego kuriozum zrzucić na poglądy nieopierzonego dwudziestolatka, bo on to mówił już w latach dwutysięcznych i się z tego nie wycofywał. Z niesmakiem wspominał kolegów z historii. Tam mieli poglądy polityczne i z pasją prowadzili dysputy: piłsudczycy kontra endecy. On na polonistyce to zlewał. Horyzont mu się ograniczał do tego, jak tu się nawalić i ujarać. Tak opowiadał! A buntował się w Jarocinie. Ale oni też tam jeździli! I nie byli zapiętymi na ostatni guzik oszołomami, debatującymi nocami jak zbawić Polskę. Opowiadał mi w ubiegłym tygodniu jeden z ważnych działaczy organizacji Wolność i Pokój, jaką sensacją towrzyską w 1982 r. był ślub działaczy NZS Agnieszki Romaszewskiej i Jarosława Guzy. Oboje wzięli przepustki z obozów internowania i stawili się w urzędzie. Ot tak, normalnie. W dżinsach i zwykłych koszulach. A urzędnik stanu cywilnego „opierdalał pana młodego, by wyjął rękę z kieszeni w czasie uroczystości, bo nie uchodzi”. Mieli fantazję i odwagę. Inni mieli jointy.

Ale za to miał czas na przemyślenia. „Polska mnie męczy! Inne kraje tego nie mają.” Nie chcę być złośliwy, ale tak błyskotliwą myśl o swoim kraju codziennie wypowiada tysiące ludzi na całym świecie. Polska nie jest wyjątkiem. Bo to życie męczy. Ale nie dziwię się, że może męczyć, gdy okazuje się, że historia oddaje sprawiedliwość bojownikom o wolność. Wszak to jeden z nich odbił mu kobietę. Co, między Bogiem a prawdą, patrząc na podstarzałego i nieforemnie zaokrąglonego pisarza, trudne nie było. 

I wymowny obrazek z filmu. Pisarz sam spacerujący, lekko utykając na prawą nogę, deklaruje, że z tego swojego Mokotowa, to on nie bardzo chce się wyprowadzać, bo poza Polską, by się nie odnalazł. 

A oni? Po latach, przy wieczornej biesiadzie, roześmiani oglądają zdjęcia, próbując sobie przypomnieć kto na nich jest. Wtedy połączyły ich studia, dziś każdy poszedł w inną stronę. Marzyli, by mieć takie zdjęcia, jak ci z marca 68. I mieli. Choć nie wszyscy.

poniedziałek, marca 23, 2009

śledź w czekoladzie

MX miał mi dziś przynieść Lektora. Zapomniał. Zresztą ja też. Przypomniał mi o tym mój kolega kierownik, który raczył był się ze mną podzielić historią zasłyszaną w porannej taksówce. Kierowca podsłuchiwał radia na zet, więc mój kierownik nie miał wyjścia i też musiał partycypować w czułym graniu. Akurat audycję prowadziła niejaka blondynka, która do rozdania miała nagrodę. 

„Wygrała pani książkę Lektor z Kate Winslet w roli głównej, na podstawie filmu dzięki ktoremu napisano książkę... albo odwrotnie”.

A że kolega kierownik opowiada świetnie, to trzeba było iść szybko pampersa zmienić, bo wesołość zapanowała powszechna. Gdy już doszliśmy do stanu, w którym wyrzucane z gardła sylaby, zaczęły przypominać mowę jedynych ssaków chodzących na dwóch kończynach, zaczęła się analiza. 
- Target piłujący pazury zrozumiał - skonstatował mój redakcyjny kolega.
- Jasne, kupić film i go przeczytać - zauważyłem błyskotliwie w swoim stylu.
- Albo kupić książkę i ją obejrzeć. Tak chyba lubią najbardziej - podsumował kolega kierownik. 

Ja w przypływie dobrego humoru zabrałem się do lektury tekstu zawsze wartego uwagi Leszka Bugajskiego. Nie miałem wyjścia. Roboty było tyle, że nie wiadomo, za co było się brać. Gdy zajmiesz się jedną rzeczą, to drugiej zaraz będzie smutno, że leży odłogiem. Uznałem, że trzeba być sprawiedliwym i niczym się nie zajmować. To zupełnie odmienna postawa niż niegdysiejszego premiera Józefa Oleksego. Ten wsiadając do limuzyny na pytanie kierowcy: „dokąd jedziemy panie premierze?”, miał odpowiedzieć: „Gdziekolwiek. Wszędzie jestem potrzebny!” 

Ale wracając do lektury. L.B. napisał o gotowaniu! To akurat ostatnia rzecz o jaką bym go posądzał. Ale dobry autor jest w stanie napisać o wszystkim. Ja na przykład przygotowuję się do infografiki o elektrowni na krowie placki, która powstanie w opolskiem i będzie zaopatrywać mieszkańców w ekologiczny prąd. Ale znów wróćmy do tematu, który jakoś wyjątkowo nam się rozłazi po dygresjach. „Dzisiejsze książki kucharskie to albumowe wydawnictwa z mnóstwem świetnych zdjęć przedstawiających najbardziej wymyślne potrawy. Można wręcz odnieść wrażenie, że rachityczne przepisy towarzyszące tej ilustracyjnej orgii są tylko pretekstem, by nabywca mógł do woli sycić wzrok widokiem żarcia” 

Co by nie mówić, autor ma rację. Bo od gotowania jest Jamie Oliver a od orgii Nigella Lawson. Przynjamniej na mojej półce.

Dla tych, którzy lubią pogotować niespodzianka:

niedziela, marca 22, 2009

samotna gra w debla

Nie, nie będę opisywał dziwnego zachowania Agnieszki Radwańskiej sprzed tygodnia w ćwierćfinale Indian Wells i zaskakującej porażki duetu Fyrstenberg-Matkowski z amerykańskimi bliźniakami. Sięgnę do przyszłości. Do tego, co przyniesie poniedziałkowa prasa. A przyniesie ciekawą rozmowę z trzema singielkami. Rozmowa o tyle warta zauważenia, że część z nich jest skądinąd wielce urodziwa i bardzo inteligentna. 

Redaktor prowadząca rozmowę, zwierza się: „gdy zaczynam się z kimś spotykać, sama sobie narzucam ograniczenia: rozmyślam, czy to jest na dłużej, czy tylko na teraz; czy powinnam się zachowywać tak a nie inaczej, czy to, że on nie dzwoni oznacza, że coś się psuje. Uznałam, że jestem singielką, bo nie dojrzałam do związku”. 

No tak, naoglądały się współczesne kobiety „Sexu w wielkim mieście”, to teraz mają kłopot. Na dłużej, „czy tylko na teraz”? A co to u licha za kategoria??? Na teraz, to na miesiąc, pół roku czy rok? I gdzie sprawdzić nalepkę „spożyć przed:...” Obejrzałem się właśnie dokładnie i nie widzę, ale za to na jogurcie jest na wieczku.

Jak jogurt nie smakuje, można zmienić smak lub firmę. Ale to trudne. Przecież bardzo się przywiązujemy do sprawdzonych smaków i marek. Doprawdy? Udało mi się z nim przespać i nie zakochać - czyż nie taką dewizę miały słynne serialowe bohaterki? Że skoro mam nowe buty, to i czas na nowego faceta, który lepiej będzie do nich pasował? Nie twiedzę, że na drugiej randce trzeba wybierać miejsce pod Warszawą, gdzie kupi się ziemię pod dom i jaki za 10 lat kupimy samochód, gdy urodzi się drugie dziecko. Ale cóż, gdy jedzie się rowerem na przejażdżkę, nie należy mieć pretensji, że wszystkie samochody mijają nas obok ze świstem. Gdy robisz coś na pół gwizdka, nie licz na cud. Bo wtedy najłatwiej wyłgać się słowem kluczem - niedojrzałość. 

Ale są też postawy otwarte i wyważone. „Nie wiem jak ma wyglądać i kim ma być...” Nie będę udawał. Nie wierzę. Tym bardziej, że w sukurs przychodzi mi autorka przygotowywanej właśnie do druku książki. Autorka podróżująca niegdyś z Paris przez London do Dachau, pisze „Teraz” mniej wiecej tak: „Mężczyzna to pudełko, do którego kobiety bezmyślnie wrzucają swoje marzenia. A potem mają pretensje, że wyjmują coś nieco innego niż to, co włożyły do środka. I tłuką na oślep: miałeś być inny!” 

I gdy poczytamy wywiad dalej, to się okaże, że to ja miałem rację. „...musi lubić horrory. I mieć tatuaże i kolczyki.” A drugi? „...być wyższym ode mnie brunetem, najchętniej w okularach.” Nie będę się czepiał, bo to akurat rozumiem. To wielka frajda móc w towarzystwie pochwalić się swoją drugą połówką. Czyż koleżanki nie będą zazdrościć, gdy im powiem, że mój chłopak jest intelektualistą? Że przeczytał już tyle książek i obejrzał tyle filmów, że prawie oślepł. I że teraz ja mu będę Lektorką. 

Przecieram okulary i czytam dalej. „Jesteście silniejsze przez to, że jesteście same? Ja zdecydowanie tak.” Brawo. A gdyby tak nigdzie nie wychodzić, zamawiać pizzę do domu a zakupy robić przez internet? Toż to prawdziwy strongman by wyrósł. Taaaaaki silny! Ech, te wszystkie próby udowodnienia sobie i światu, że samemu też można być. I - uwaga to już prawdziwe szaleństwo! - że można być przy tym szczęśliwym. 

Choć z drugiej strony, można być Niezależnym i Samorządnym, niczym związek zawodowy w sierpniu 1980 r. Ale gdy przyjdzie choroba, to kto poda szkalnkę gorącej herbaty z miodem i cytryną lub poleci po gripex. Bo żeby być singlem, trzeba mieć końskie zdrowie. Jak ja.

sobota, marca 21, 2009

wrestler

Właśnie tak, a nie żaden zapaśnik. Bo zapasy to szlachetna dyscyplina, która narodziła się na Peloponezie. Tam usmarowani oliwą gladiatorzy, walczyli o wieniec laurowy. OK., wrestlerzy również opaleni, tyle że nie śródziemnomorskim słońcem a promieniami solaryjnej kapsuły. Odziani w wytworne rajtuzy z cekinami, z wymyślnymi fryzurami i stekiem obelg i straszydeł wobec przeciwnika na ustach. Takich ich zapamiętałem i takich ich przypomniał Aronofsky.

Nie, nie piszę tego z ironią czy sarkazmem. Mam dla nich tyle samo szacunku, co dla zawodników występujących w stylu klasycznym czy wolnym. Przemawia przeze mnie nostalgia i wspomnienia czasów dziecięctwa. To wtedy, na początku lat 90., przyklejony do DSF-u, docierającego za pomocą anteny satelitarnej, wpatrywałem się z otwartą buzią w zmagania tych amerykańskich spadkobierców pankratiońskich wojowinków. I oglądając wczoraj Rurka (nie tego od stołu!), te wszystkie wspomnienia z dzieciństwa powróciły. Kapitalny Tatanka, w swoim indiańskim stroju, pozujący na potomka Siuxów; Yokozuna - Japończyk, który wyglądał jakby połknął dwóch Kaliszów i przypominał małego vana z upadających fabryk Detroit; Wystylizowany Bret Heart, w różowych rajtuzach, ulubieniec żeńskiej części widowni. No i ten gigant. Najsłynniejszy, któremu kibicowałem najgoręcej: Hulk Hogan, który wąsami przywodził na myśl naszego elektryka z barykad. 

Z mojej pasji nie wszyscy w domu się cieszyli. Najmniej siostra, która stawała się pierwszym obiektem sprawdzania chwytów i sposobów unieruchamiania, podpatrzonych przed chwilą w telewizji. Dlatego ciężko ją potem było namówić na wspólne granie w piłę w domu. Trzeba było sięgać po dwie sprawdzone metody: przekupstwa bądź szantażu. Zależnie od sytuacji. 

Oczywiście wiedziałem. Ale co z tego, że to wszystko udawane, umówione wcześniej, wyreżyserowane. Hale i tak zawsze były pełne. Przecież nikt tam nie idzie po emocje sportowe. Liczy się show. A kto jak kto, ale Amerykanie potrafią je robić znakomicie. I tylko gwiazdy tańczące na lodzie mogą pomarzyć o takiej publiczności.

piątek, marca 13, 2009

czarno to widzę

Moi drodzy, dwie sprawy. Jedna miła, druga wprost przeciwnie. Zacznijmy od tej przyjemniejszej. Muzyka afrykańska zawsze była mi bliska. A dwójkę niewidomych muzyków z Mali pokochałem miłością najszczerszą, gdy parę lat temu zabrali nas w muzyczną podróż pojazdem taxi Bamako.

Nie mogłem odpuścić koncertu. Do końca życia bym sobie nie darował. Oj, było warto. Dwie panie z chórku udowadniały, że tak fantastycznie potrafi wyginać się nie tylko trawa na malijskiej sawannie. A duet artystów to klasa sama w sobie. Stojący bliziutko siebie, ramię w ramię, w ciemnych okularach, nie mogli widzieć publiczności, ale publiczność widziała ich. Nawzajem prowadzących konferansjerkę, ani razu nie wchodzących sobie w słowo. Idealne dopełnienie, którego nigdy nie osiągną Orzechy z Mołkami na opolskiej scenie. No i ten gest, gdy Mariam przytulona do Amadou, gładziła niezdarnie po czubku głowy swego muzycznego (chyba nie tylko) partnera. Powiało ciepłem, koniec zimy w moim mieście. 

Wychodząc z koncertu przemiłe spotkanie. Nie, źle kombinujecie, bo wreszcie udało się pójść na koncert, na którym nie ma Dunia i jego lamp wystających z plecaka. Niemal zderzyłem się z panią ADz-M. Ku mojemu zaskoczeniu poznała mnie. Nawet przedstawiła mężowi! Uściskałem prawicę pana Playboy'a. Ba, można chyba nawet powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Więc dziewczyny, jak chcecie, to nie ma problemu, pomogę spełnić marzenia. Podobno każda marzy o rozkładówce. Jeden mejl do mnie i sprawa załatwiona.

Ale żeby nie było tak słodko, druga sprawa. Też będzie o miłości, choć tym razem niestety. Jestem zły, zirytowany i zazdrosny. Tak, bo jestem posiadaczem plotki, która ma mocne umocowanie w faktach a bohaterami są dwie bliskie mi osoby. Najpierw ona: najpiękniejsza posłanka tego sejmu, pełna wdzięku, elegancji i inteligencji. Nie dziwota, że się można w niej zakochać. Nie mnie jednemu złamała serce. Nawet moja mami, jak obejrzała wywiad robiony z posłanką, to wypaliła: „Ty synek, ale ty ją podrywasz.” Ech, mi się nie udało, sytuację wykorzystał ktoś inny. Ale kto?! To jest dopiero cymesik. Gdybym wam powiedział, to byście padli z wrażenia. Ja tam tej dwójce źle nie życzę, ale mam nadzieję, że oni ten romans za pomocą in vitro robić nie będą. 

Panie pośle, życie to nie bajka. Komiks zresztą też nie. Szczęść wam Boże na nowej drodze życia. Zapisuje się do fanklubu Palikota.

środa, marca 11, 2009

olej to!

Z taką pewną dozą nieśmiałości podchodzę do tego posta. Czuję się bowiem dwuznacznie. Z jednej strony radość, że mogłem uśmiechnąć moich kochanych czytelników poprzednim wpisem, z drugiej zaś strony, spoczywa na mnie ogromna odpowiedzialność, by trzymać poziom. Domyślam się, jak mogą się czuć debiutanci, którzy wydali swą książkę i teraz wszyscy z zapartym tchem oczekują, co wysmażą następnego lub innymi słowy - jak mocno powinie im się noga. 

Uff, nie zazdroszczę. Wszak nie każdy jest Masłowską, by dostawać ważną nagrodę od Gazety Wyborczej za dramatycznie słabszą drugą książkę. Dlatego teraz każda literka jest oglądana przeze mnie po dwakroć. Sprawdzana, dopasowywana, testowana - na szczęście nie na zawierzętach. Postanowiłem nie bawić się w młodego zdolnego debiutanta, bo ani ja młody, ani tym bardziej z jakimikolwiek aspiracjami. Ot, polecę Palikotem. Zrobię na tyle zamieszania, że wszyscy przestaną się zastanawiać czy udało mi się nie dać plamy. Czas na happening. Zainteresowani niech czekają na wiadomość. 

I jeszcze kilka słów komentarza do sobotnich wydarzeń, w których okazało się, że życie pisze nie gorsze scenariusze niż filmowcy. Skoro wszyscy w tym kraju jesteśmy Chrystusami, to co się dziwić Andrzejkowi Chyrze. Ten po imprezie w Kulturalnej wyglądał jak zdjęty z krzyża. Powód? Jak zawsze kobitki! Gdy jego całkiem niczego sobie była przyjaciółka przychodzi na imprezę z jegomościem przypominającym NIC, każdego mógłby trafić szlag. Ten, nie dość, że gówniarz, to jeszcze taki roznamiętniony siedział o dobre 47 cm od swej wybranki, wpatrzony w ścianę na przeciw i co kwadrans włączał się do dyskusji, wrzucając jakąś błyskotliwą konstatację w stylu: „Hehe, dobre!” Oj, piękna z nich para była. Jakby Cielecka z młodszym bratem na salony przyszła, by pokazać mu kilku zacnych redaktorów Lampy czy Dziennika. Jakoś się nie dziwię, że Andrzejkowi puściły nerwy w metrze. Wygląda na to, że definitywnie olał już Cielecką. 

poniedziałek, marca 09, 2009

abrakadabra

Nie będę czarował. Napiszę od razu. Trochę się wystraszyłem. Zaczęło się niewinnie. Od długiej i inspirującej rozmowy (akurat moja zasługa w tym niewielka) z moim autorytetem od Obamy, biegania i samochodów. Gdy podzieliłem się wątpliwościami czy zakładać na nowy kibel nową białą deskę czy może tą charakterystyczną, starą i bardzo tytoniową. Autorytet jak to autorytet nawet w najbłahszej sprawie potrafi mądrze doradzić. „To postaw sobie pasjansa!” Eureka! - pomyślałem niczym Pitagoras w swej słynnej jaskini. Tyle tylko, że mój komputer Odra nie ma łindołsa. Będę musiał sobie poradzić inaczej. I wiem jak! Sięgnę po pomoc fachowca. 

Wszystko dzięki Krzysiowi. (Ale to nie on jest tym fachowcem.) Zawsze nam się chwalił, że ma wzrok jak Winetou. Nawet kiedyś robiliśmy zawody, kto lepiej widzi. Ja nie wygrałem, bo widzę tylko to, co chcę zobaczyć. Oczywiście wygrał Krzyś. Ale wczoraj nas naprawdę zaskoczył. Nie dość, że obrzydliwie późno, to jeszcze byliśmy mocno zrobieni. (MX był już po trzech colach!) I tak sobie idziemy, Krzyś coś gada, patrzy w inną stronę, ale nagle robi gwałtowny zwrot o 360 stopni i leci do lampy. „Zobaczcie, ale jaja! Znam jak schudnąć nie przyjmując nic do środka”. Małośmy się nie pokładli na Chmielnej ze śmiechu. Byłoby to tym bardziej zasadne, że Krzyś nam przerwał analizę tandetnego położenia płytek na Pasażu Wiecha. Zostawiliśmy płytki, zabraliśmy się za wróżkę. Próbowaliśmy robić foty, ale nie wychodziły. Ot, kolejne polskie przysłowie sprawdziło się w 100 proc. Naprawdę najciemniej było pod latarnią. I gdy już odchodziliśmy zasmuceni, znów wykazałem się szaleńczą brawurą. Skoro Mahomet nie może do góry, to góra niech zasuwa do Mahometa (to akurat perskie przysłowie). Postanowiłem zabrać ze sobą. Nie, nie lampę! Samą wróżkę. Oto i ona:



„Wróżenie z kart, kulą i z Tarota”. Pasjans przy takim zestawie to mały miki. „Porady zdrowotne, życiowe, miłosne, finansowe, dam naukę magii” czyli usługa kompleksowa. Tylko nie wiadomo, ile za godzinę. Tym bardziej, że trzecia na pewno nie jest gratis: „Ofert towarzyskich proszę nie składać”. A co się dziwicie: „Znam jak schudnąć nie przyjmując nic do środka.” No, nie ma nic za darmo. 

Postanowiłem, że zadzwonię do fachowca wieczorem. W sprawach wróżb rzecz jasna. Najpierw napuściłem dużo wody do wanny. Miała się przydać na za pół godziny. Ponieważ z własnej i nieprzymuszonej woli poszedłem śmignąć piątala. Śmignąć wbrew pozorom, w kontekście wydarzeń ostatnich tygodni, świetnie pasuje, bo bieganie zakończyło się ogólną katastrofą. Mimo, że żaden helikopter na łeb mi nie spadł. Piszę z premedytacją łeb, choć pani Ania Dziewit-Meller uznałaby to wyrażenie „za nazbyt kolokwialne”. Ale cóż, jam chłopak prosty i nie takie kolokwialne słowa znam i używam. 

Od dziś uważam, że o bieganiu to się najlepiej gada. Najpierw zesztywniała mi jedna noga, potem stałem się cholernie ociężały, być może przez to, że pierwej wrzuciłem w siebie wiaderko makaronu. (wątek dla upomianających się o życie wewnętrzne) Następnie dołączył ból drugiej nogi i kapitulacja płuc. Po dwudziestu minutach katorgi sam sobie zazdrościłem supermodnej rozrywki. Jakoś się doczłapałem do windy, marząc już o letniej wodzie z wanny. Pozbywszy się uprzednio zbędnych części garderoby, wparowałem do łazienki. Aż mnie cofnęło. Im bardziej patrzyłem, tym bardziej tej wody nie było!!! Zostały jeno ślady piany na ściankach wanny! Sprawdziłem korek - szczelny. Sprawdziłem zegarek - pół godziny - woda tak szybko nie paruje. Sprawdziłem resztę - z domu nic innego nie zginęło - znaczy się - wychodząc, drzwi dobrze zamknąłem. Jednym słowem: CZARY.

Napuściłem wodę raz jeszcze i szybko wskoczyłem do wanny. Postanowiłem do niej lepiej nie dzwonić. Kibel będzie bez deski.

niedziela, marca 08, 2009

womanki

Międzynarodowy Dzień Kobiet. Wszystkim paniom wszystkiego najlepszego. Oj, babeczki fajne są! Choć czasem z nimi jest masa problemów. Czasem? Zawsze! Ale i tak są fajne.

A feministkom udającym się na Manifę,  życzę, by udały się po drodze po rozum do głowy.

czwartek, marca 05, 2009

Ich 14.

Korzystam z uroków mojego zawodu. Od wczoraj przeglądam książkę, która pojawi się na półkach księgarni za miesiąc. Dwie panie rozmawiają z trzynastoma panami. O mężczyznach, kobietach i życiu. Da się czytać. Choć raczej dzięki panom. Zaremba, Jarzębski, Chyra, Makłowicz, Sierakowski, Chwin, Leder, Spięty, Meller, Żulczyk, Kuczok, Cegielski, Houellebecq. Ciekawie mówią:

„Dziś, kiedy mam powiedzieć kim jestem, mówię o sobie, że jestem dziennikarzem i opisuję świat, który widzę.”

„Za Schulzem interesował mnie - bardzo dziś niemodny - uniwersalistyczny model świata, za Gombrowiczem znowu uważam, że wartości tworzą się między ludźmi i wszystko powstaje w międzyludzkiej grze.”

„nie czuję się natchnionym fotografem, raczej dokumentalistą.”

„wychodzą z mody wina zmysłowe, eleganckie, pojawia się moda na wina chłopskie, zapachy stajenne, szorstkie smaki. Ci dziwacy piją na przykład horrendalnie drogiego burgunda w miękkich fotelach zimowych rezydencji i wyobrażają sobie, że krowa właśnie wysrała gorącego placka i siknęła na wiwat. I zaczynają wspominać wakacje u babci Helenki, panie dziejku. Intelektualne konsumowanie wina bywa czymś niebywale pretensjonalnym i śmiesznym.”

„Cóż, nigdy nie byłem pracoholikiem i świetnie się czuję, nic nie robiąc.” 

Kiedyś rzeczywiście mi się wydawało, że mam prawo mówić ludziom, jak mają żyć, bo ja wiem, co jest dobre, a co złe.”

„Ja bym bez kobiet zmarniał. I fizycznie, i intelektualnie.”

„Podróżuję, bardzo lubię podróże. Myślę, że za mało jeździłem jako student.”

„Nie lubię ani zniewieściałych mężczyzn, ani męskich kobiet.”

„Wielokrotnie w swoim życiu się nad tym zastanawiałem i ja chyba potrzebuję samotności. Dochodzę często do wniosku, że wręcz szukam sytuacji, w których świat mi daje spokój, chcę mieć luz, chcę mieć swobodę.”

„Morze mnie nudzi. Nie umiem pływać, morze mnie interesuje, jeśli w jakiś ciekawy sposób uformowało wybrzeże.”

„nie mam mentalności zdobywcy. Jestem w stanie się wycofać pięćdziesiąt metrów spod szczytu i pięćdziesiąt metrów znad dna jaskini, jeżeli stwierdzę, że ten wydatek energii może spowodować, że nie wyjdę. A sportowiec poszedłby za wszelką cenę do końca.”

„W ogóle drugi człowiek jest nam potrzebny, żeby siebie samego móc zrozumieć. Dom to miejsce, gdzie są co najmniej dwie osoby, trudno stworzyć dom w pojedynkę.”

„Ze mną jest tak, że muszę mieć nad sobą jakiś bicz, który mnie zmusza do pracy.”

„I zdecydowanie uważam, że gotowanie dla drugiego człowieka - zupełnie niezależnie od tego, czy robi to mężczyzna, czy kobieta - tworzy cudowną więź. Ja akurat bardzo lubię gotować i robię to dość chętnie.”

„Zdecydowanie Szkice piórkiem Andrzeja Bobkowskiego - absolutne Himalaje frazy i sposobu widzenia świata. Bezsprzecznie Bobkowski.” 

„Kiedy lecę samolotem, zaczynam się bać dopiero, kiedy jestem nad jakąś wodą. Śmierć przez rozbicie się i jego konsekwencje, na przykład spalenie, jest dla mnie mniej straszne niż utopienie. Woda to żywioł, który mnie przeraża.”

„Do wielkiej uciechy potrzebuję małych radości dnia codziennego.” 

„Po każdym akapicie powstaje pytanie - no dobrze, ale dlaczego ten człowiek ma to dalej czytać? Czym ja go muszę teraz uwieść? Czytelnicy nie są opłacani za czytanie. To wszystko można ująć szlachetniej: że trzeba ciągle czytelnikowi okazywać szacunek.”

środa, marca 04, 2009

jakbyś mleko wylała

Mgła zawładnęła Warszawą. Spadła na nią niespodziewanie i bezdyskusyjnie. Lubię mgłę. Jest trochę tajemnicza i chyba miękka w dotyku. Chyba, bo niby jest wszędzie a ciężko ją złapać. Dzięki niej samoloty nie latają i mam cicho nad głową. Postanowiłem więc wykorzystać okazję i pobiegać w niecodziennych warunkach. Trochę ryzykowna decyzja, gdy widoczność ogranicza się do koncówki nosa (Bogu dzięki, że nosek niczego sobie). Ale i tak łatwo skończyć na drzewie, murze, w rowie. Nic to. Jest ryzyko, jest zabawa - jak mówi popularne chińskie przysłowie. 

No i wystartował. Trasa 5 km - kółeczko wokół osiedla - przebiegnięta w czasie: Cechomor - Vojak, Chambao - Mi Primo Juan, The Clash - London Calling, The Clash - Hateful, Coldpaly - Don't Panic, Counting Crows - American Girls, CSS, CSS, The Cure - Lullaby, David Bowie - Ashes to Ashes. W sumie jakieś 30 minut. Dramat. Katastrofa. Porażka. W takim czasie to baby biegają. 

Siostra z niedowierzaniem zapytała:
- I co biegałeś?
- No tak.
- I jak?
- Na początku fajnie. Potem przeklinasz chwilę, gdy się na to zdecydowałeś. Ale gdy leżysz w wannie, to znów jest fajnie.
- Co, chcesz być jak Tomasz Lis? 
- yyyyy
- To może ja jutro rano też pobiegam?

Cholera jasna! To wszystko już się wymyka spod kontroli. 


wtorek, marca 03, 2009

wszystko już było

Właśnie przeczytałem:

„Wiedz, że ludzi nie wiąże tylko słowo, ślub czy obietnica, ba, nawet uczucia, namiętności nie decydują o prawdziwych związkach. Jest jeszcze coś innego, jakieś prawo twarde i surowe, które rozstrzyga, że ten a nie inny człowiek ma coś wspólnego z tamtym, a nie inym... To jak ze spiskowcami. To prawo postanowiło, że ja mam coś wspólnego z tobą. (...) A jednak ja, chwiejny, niewierny, notoryczny uciekinier, ja jestem tym, który z głębi duszy, siłą własnej woli potrafił dochować wierności owemu innemu prawu, o którym nie ma słowa w książkach ni kodeksach, a jednak to prawo jest prawem prawdziwym. To twarde prawo... Przyjrzyj mi się uważnie. Prawo wszędzie na świecie głosi, iż to, co zostało zaczęte, powinno być dokończone. Niewielka z tego pociecha. Nic nie przychodzi w porę; świat nie daje nam niczego, gdy jesteśmy na to przygotowani. Długo nas boli ten brak ładu, to opóźnienie. Myślimy, że ktoś bawi się nami. Ale pewnego dnia spostrzegamy, że we wszystkim był cudowny ład i porządek... dwoje ludzi nie może się spotkać ani o jeden dzień wcześniej niźli wtedy, gdy dojrzeli do tego spotkania. (...) Nie wierzę w przypadkowe spotkania. Jestem mężczyzną, znałem wiele kobiet... znałem piękności i entuzjastki, znałem też takie, w których jakby żarzyło się diabelskie tchnienie, poznałem kobiety bohaterskie, które potrafiły wlec się za mężczyzną przez syberyjskie śniegi, znałem wspaniałe kobiety, które umiały pomóc i na krótki czas dzieliły ze mną bezdenną samotność.”

„Nie wystarczy kochać kogoś. Trzeba kochać odważnie. Trzeba tak kochać, aby nic nie mogło zabić tej miłości, ani złoczyńca, ani niecny zamysł, ani prawo - boskie czy ziemskie, nic. Nie kochaliśmy się dość odważnie... i w tym cała bieda. A to już jest twoja wina, bo odwaga mężczyzny jest czymś śmiesznym w miłości. Miłość - to wasze dzieło... Tylko w tym jednym jesteście wielkie. (...) To nie prawda, że za miłość odpowiedzialni są mężczyźni. Musicie kochać heroicznie.”  

Niektórzy mówią, że nie ma przypadków. Ale czy to nie przypadek, że właśnie teraz natrafiam na taki fragment? Sam widzisz. Nic nowego. Już stary, dobry Marai wiedział co jest grane. Ba, od kiedy człowiek z drzewa zlazł, tłucze te same schematy przez pokolenia. Jeśli Ci to poprawi humor, to spuentuję, że następni będą mieli tak samo przerąbane.

poniedziałek, marca 02, 2009

w poszukiwaniu Harmonii

Syn swego ojczulka przeczytał książkę. Dostał ją w prezencie. W dodatku od niewiasty. I ona piękna była. (syn swego ojczulka nie precyzował o co konkretnie mu chodziło). 

Zagłębiał się w nią wieczorami. Z dużą przyjemnością. Mimo, że syn swego ojczulka umysł miał niezbyt lotny, to utrzymywany w dość dobrym porządku. Jednak absorbcja treści zajęła mu sporo czasu. Od razu natrafił na zdanie: „Diabelnie trudno kłamać, gdy człowiek nie zna prawdy.” Potem było jeszcze dużo tak mądrych zdań. Syn swego ojczulka czytał je powolutku, gromadził w pamięci i z lekka przemyśliwał. 

”Mój ojczulek, powołując się na amerykański (USA) system prawny, wytoczył podobno proces Panu Bogu z powodu wielkiej suszy, pszenica się wypaliła i tak dalej. W pierwszej instancji proces wygrał, bo oskrażony nie stawił się na rozprawę. W drugiej - ”

„To jest fajna babka, powiedział mój ojczulek i trzymał się tego przez całe życie. Tak zapoznał się z moją mateczką.”

Ale o czym ta książka? - mogą zapytać nieznający ojczulka. Niech sam odpowie. „Zapisał jedynie to, co zachowała jego pamięć. Znajdzie się więc czytelnik, który czytając tę książkę jako kronikę, odkryje tysiące braków. Choć stworzono ją z rzeczywistości, czytać ją jednak należy jako powieść, i nie żądać od niej ani mniej, ani więcej niż powieść może dać (wszystko).”

Syn swego ojczulka w książce najbardziej lubił puenty. W księdze pierwszej znalazł ich 371. W księdze drugiej 201. Mimo, że nie znosił postmodernizmu, spojrzał na niego przychylniejszym okiem. 

Syn swego ojczulka na razie nie będzie czytał więcej książek. Został wezwany na szafot. Chwilowo stracił dla tego głowę.


Peter Esterhazy, Harmonia caelestis, Czytelnik 2008