niedziela, listopada 29, 2009

dies irae

Trzy dni temu obchodziłby urodziny. Dziwny gość. Całe życie w swoich czterech ścianach. Tylko do radia na audycje wychodził. Nie potrzebował ludzi do szczęścia. Nienawidził komputerów. Pracował na maszynie. Do kawy sypał siedem łyżeczek cukru. Zawsze powtarzał, że trzeba jeszcze mieć coś lżejszego do słuchania oprócz tych swoich floydów, zeppelinów czy innych mozartów.

Pamiętam tylko jedną audycję. Odtworzoną zresztą po jego śmierci. Nagrana na kasecie jeszcze gdzieś w domu leży. Lacrimosa przetłumaczona i zaprezentowana w całości. Robiło spore wrażenie.

Siedzę w kinie mojego życia, wszystkie miejsca są zajęte
Sam spoczywam na dostawionym krzesełku, przyszło zbyt wiele widzów
Gaśnie światło, zaczyna się film
Powracają wspomnienia, odżywają stare chwile
Jakieś obce ja zagląda mi w twarz
Widzowie na sali pękają ze śmiechu
Powracają dawne pytania o sens życia i śmierci
Wtedy nie znałem na nie odpowiedzi, dziś ją znam
Wciąż nie wiem po co żyję, mam nadzieję, że umrę szybko
Ten film pokazuje moją śmierć, nareszcie i ja mogę się uśmiechnąć
Lecz wtedy tysiąc oczu odwraca się od ekranu i spogląda na mnie z przerażeniem

Człowiek w teatrze życia codziennego. Jedni grają pierwszoplanowe role, inni drugo. Jeszcze inni są jak marionetki wyciągnięte z magazynu. Chwila zabawy i znów powrót między pajęczyny i resztę mniej potrzebnych staroci. A potem znów się przypomni, że taki w magazynie jeszcze jest i do paru rzeczy się nadaje. Krótkie występy na scenie w świetle reflektorów i na powrót do magazynu.

Dla czego warto było żyć? M.in. Echa Pink Floyd, coca-cola i ketchup, Kobieta Wąż, Atom Heart Mother, Czas Apokalipsy, O Furtuna Carmina Burana, Twin Peaks, Miłość w czasach zarazy. Okazało się za mało. 24. grudnia powiedział dość. Równo dziesięć lat temu. Powód? Bo nowy Bond miał być czarny. A on kochał Bonda. Wszytkie je przetłumaczył.

This is the end, beautiful friend - lubił powtarzać za Morrisonem.


piątek, listopada 27, 2009

huzun pod rękę z saudade

Przeciwieństwa się przyciągają. Podobno. Czasem ma to tragiczne skutki, czasem błogosławione. Ta para jest dla siebie stworzona. Najpierw pojawiła się ona. Nieziemsko piękna, znająca swoją wartość, dumna, z przeszłością. Brakowało dla niej odpowiednika. Lata mijały i nic. Trzy, może cztery. Czas szybko leci. Aż pojawił się teraz. Pozostający na uboczu, choć widoczny. Wydawał się mało realny, bo przecież tak odległy. A jednak udało się. W ten sposób Stambuł dołączył do Lizbony.

Dlaczego one? Bo paradoksalnie wiele je łączy. Dwa krańce kontynentu. Dwa różne światy. Jak opisać ich wyjątkowość? Poprzez nieprzetłumaczalne saudade i huzun? Nostalgia, melancholia? To ma być kluczem do tych miejsc? To nie są chwilowe emocje, chwilowe uniesienia. Saudade i huzun to stany wpisane na stałe w egzystencję mieszkańców tych miejsc.

Saudade. Tęskonta za czymś co odeszło, a pewnie nigdy nawet nie było. Może tylko wyobrażenia o tym co mogłoby się wydarzyć. Przekonanie, że przeszłość jest lepsza od przyszłości. Przygnębienie, które jest pogodzeniem się z losem. A wszystko zanurzone w rytmach fado.

Huzun to także przygnębienie. Zawieszone między smutkiem a fizycznym bólem. „Stambuł nie traktuje huzun jak choroby, na którą jest lekarstwo, ani jak bólu, od którego trzeba się uwolnić. Cierpi z wyboru.” „Sugeruje utratę potrzeby walki ze starymi wartościami i obyczajami. Zachęca do poprzestania na małym, wychwala zalety harmonii, monotonii, pokory. Uczy cierpliwego znoszenia biedy i braku uczuć”.

Gdzie można tego doświadczyć? Ot, choćby w małej uliczce w dzień wyjazdu. Najbardziej ruchliwa ulica w mieście już się wyludniła a knajpianego gitarzystę słucha ledwie kilka osób. Wszystkie pieśni w niezrozumiałym języku wydają się pożegnalną dedykacją. Czasem bardziej wesołą, czasem mniej.

Lizbona zawieszona między kontynentem a oceanem. Bezkresną przestrzenią, która zaczyna się niemal na progach domów Alfamy. Stambuł wrzucony między pagórki dwóch kontynentów, przecięty Bosforem. Z jednej strony znajoma Europa, z drugiej tajemnicza i potężna Azja. Rozdarty między Wschodem a Zachodem. Mieszkańcy Stambułu tak samo obcy dla jednych i drugich. Nigdzie nie będący u siebie.

To są te dwa. Więcej na razie nie trzeba.

niedziela, listopada 22, 2009

duplo sruplo

Włączyłem dziś na chwilę tivi. Akurat leciała reklama batoników duplo. Rany, ale się ucieszyłem. Smak dzieciństwa przywołany w jednym obrazie. Pamiętam jak mi to szmuglowali z enerdowa niemal przez zieloną granicę. I batoniki Kinder i soczki pomarańczowe w kartonikach. I najważniejsze, rolowane Haribo, czarne jak smoła i smakujące okołoanyżowo. Pewnie nie wiecie jak to wygląda i jak smakuje, ale zaręczam, boskie. OK., jedna osoba na pewno wie. Za te Haribo byłem w stanie sprzedać nie tylko siostrę, ale i ukochane korkotrampki z czerwonej gumy i namiotowego materiału. Nie wiem skąd mi wytrzasnęli takie cacka, ale nie dość, że miałem w domu piłkę, to jeszcze takie wypasione buciory do gry. A to czasy jeszcze przed bechamowskim metroseksualizmem na boisku. Tak czy siak, na osiedlu z tymi korami i piłą, byłem prawie Bogiem. Ale wracając do dupli. Uderzyło mnie po chwili, że muzyczka w reklamie to... MGMT. O cholerka, sobie pomyślałem, no zajebiaszczo. Mają gust. Skupiłem się prawie jak na maturze z niemieckiego i odcyfrowałem tytuł: Time to pretend. I jakbym młotkiem dostał przez łeb. I to nie gumowym! Przecież ta piosenka pasuje do batoników jak Renata Beger do reklamy owsa.

„Czuję się nieokrzesany, czuję się niedojrzały, jestem w kwiecie wieku.
Stwórzmy trochę muzyki, zaróbmy trochę pieniędzy, znajdźmy jakieś modelki na żony.
Przeprowadzę się do Paryża, wstrzelę sobie trochę heroiny i będę się pieprzył z gwiazdami.
Ty będziesz używał kokainy i eleganckich samochodów.
To jest nasza decyzja by żyć szybko i urzeć młodo.
Mamy wizję, teraz zabawmy się.
(...)
Udławimy się naszymi wymiocinami i to będzie koniec.
Jesteśmy przeznaczeni do udawania.”

Smacznego batonika.

sobota, listopada 21, 2009

wspomnienia i miasto

M. bardzo chciała żebym coś opowiedział o Stambule. Ale jak? Słów brakuje, emocje jeszcze nie opadły, wciąż przed oczami kręte uliczki, przewalający się tłum przez Istiklal Caddesi, turecka muzyka w uszach, smak Efes w ustach, zapach Bosforu oraz dymiących kasztanów. „Obserwowanie miejskich widoków to umiejętność łączenia obrazów z uczuciami.” Może choć trochę to widać na zdjęciach? Ile mi się dostało za fotografowanie wszystkiego i wszystkich, to tylko jeden Wierzba wie. Jemu zresztą też się dostało.

O Stambule można na różne soposoby. Można mądrze:
„Kiedy tylko zaczynam mówić o Bosforze, Stambule, poezji i uroku ciemnych uliczek, jakiś wewnętrzny głos powstrzymuje mnie przed wyolbrzymieniem urody tego miasta”.

Można zabawnie:
Prosisz panią kelnerkę o chleb, ona kiwa głową, uśmiecha się, przynosi przyprawy. Gdy zamawiasz, kelner uważnie wszystkich wysłuchuje, potakuje, a potem i tak zapomina czegoś przynieść. Jak już dojdzie do płacenia, to okazuje się, że rachunek jest wielki, ponieważ „menu pochodzi z sąsiedniej restauracji, tam jest jedzenie i dlatego kawa i herbata tańsze niż w miejscu, którym siedzisz i spożywasz”. Nie masz wyboru, musisz zapłacić, przecież nie wytłumaczysz im, że cię kantują, bo nie znasz tureckiego.

Można sentymentalnie:
„Kto wie, może Stambuł wydaje mi się tak smutnym miejscem dlatego, że większość jego dzielnic, bocznych uliczek i ten szczególny widok, który zobaczyć można tylko ze szczytu jednego wzgórza, poznałem właśnie wtedy, gdy utraciłem pachnącą migdałami ukochaną?” Zastanawialiśmy się, czy aby nie zostać dłużej. Wierzba powiedział, że gdyby była Asia, to mógłby zostać jeszcze. Chciałem napisać, że ja mógłbym zostać i bez „Asi”. Dziś chyba już tak nie napiszę.

PS. Przed wyjazdem oglądałem „Życie jest muzyką” Fatiha Akina. Rzecz o muzykach i muzyce Stambułu. Superancki film. Wczoraj, gdyby wyprawa do kina nie zakończyła się klapą, nie obejrzałbym „Głową w mur”, tego samego artysty. Cholernie mocna rzecz. Małżeństwo jako transakcja. Niemiecka Turczynka wychodzi za mąż za niemieckiego Turka, żeby rodzice dali jej święty spokój. Żyją osobnym życiem. Pewnego razu robi na kolację nadziewane papryczki. Coś w nich pęka. Kończy się gra i zabawa a zaczyna życie. Pojawia się uczucie. Strasznie chore, pokręcone, trudne. Chyba bez happy endu.

Nawet nie pytajcie co dziś było na kolację. Bo nie wiem, czy specjalnie, czy przypadkowo.

piątek, listopada 13, 2009

kobiety na traktory

Trzy kobiety, jedeń dzień i facebook. Pierwsza rano obwieściła, że zbiera podpisy pod parytetem. Wiecie, takie tam równouprawnienie, że niby same żarówki będą sobie wkręcać, fedrować węgiel i pralkę naprawiać, a faceci ogólnie do szczęścia im nie potrzebni. Czekać niewiele trza było, bo przyszła godzina popołudniowa i pojawił się komunikat drugiej damy:

„Po półtora roku posiadania samochodu, dopiero dziś się zorientowała, że ma w nim opcję spryskiwania tylnej szyby. Stanie w korku bawi i uczy.”

Fajne co? Też się uśmiałem. W godzinach wieczornych pojawił się kolejny głos w dyskusji:
„jak zaoszczędzić na mechaniku? poprosić panów z transportu w firmie o pomoc / wymianę koła na koło zapasowe. Tak też dziś zrobiłam. Panowie przystępując do pracy zatrzasnęli mi jedyny klucz w bagażniku. Skończyło się na wzywaniu fachowca, który za kasę włamał mi się do auta :) Opona nadal nie zmieniona... :)”

Nie, no o równość to my bedziemy walczyć do krwi ostatniej. Inaczej smutno będzie.

środa, listopada 04, 2009

pisactwo

Pisanie sprawia przyjemność. Pierwsza oznaka grafomanii. Coraz bardziej zaczynam jej doświadczać. Coraz bardziej zaczynam się tego bać. I jak zawsze rację mają wyświechtane frazesy. Zaczynamy coś doceniać, jak to tracimy.

Jedna z moich ulubionych bohaterek serialowych przekonywała: „Nie wierzę w emaile, jestem staroświecka. Wierzę w dzwonienie i rozłączanie się”. A co zrobić, gdy nie umie się sprawnie opowiadać, każda narracja przychodzi z trudem, źle się akcentuje końcówki, brak dowcipu, błysku i jeszcze tego czegoś, co zawsze robi różnicę? Wtedy pozostają mejle. I drogiej koleżance z Wielkiego Miasta powiem, że jak się dostaje wiadomość: „trochę się stęskniłam za twoimi mejlami”, to telefon można wyrzucić do Potomaku.

Równo rok temu Barack Obama został prezydentem USA. Spełniły się marzenia wielu. Marzenia niektórych się nie spełniły.

poniedziałek, listopada 02, 2009

strach przed paniką

Gorączki nie ma. Kaszlu też nie. Mięśnie nie bolą. Wygląda na to, że grypy niet. Cieszyć się, czy smucić? Zdrowie ważne, ale sława była tak blisko. I ta świadomość, że przez chwilę byłeś jednym z bohaterów legendarnej powieści.

Być jak doktor Rieux? Czemu nie? „Zarazy są w istocie sprawą zwyczajną, ale z trudem się w nie wierzy, kiedy się na nas walą. Na świecie było tyle dżum co wojen. Mimo to dżumy i wojny zastają ludzi zawsze tak samo zaskoczonych”.

Na początku nic nie zapowiadało, że historia pozwoli zostać świadkiem wydarzeń, o których opowiadać będzie jeszcze wiele pokoleń. Przejazd przez granicę jest jak cofnięcie się o co najmniej dwa dziesięciolecia. Gdzieniegdzie podświetlone wystawy sklepów. Latarnie chyba są, ale raczej nie chcą się narzucać ciemności własną obecnością. Kierowcy swoimi Ładami po śliskich, brukowanych galicyjskich ulicach, mkną z niewiarygodną prędkością. Na przechodniów nie zważają, bo raczej nie ma pasów. Podobnie jak tabliczek z nazwami ulic, kierunkowskazami, ba, rozkładem jazdy autobusów. Stajesz na przystanku i czekasz. Podjeżdża, wsiadasz i jedziesz.

Egzystencja na wschodzie jest wielką tajemnicą. Kto nie zna lokalnego robactwa zginie. Nic nie przeczyta, nic nie będzie wiedział. Na szczęście we Lwowie mówią po polsku. Wszyscy. Jak ten taksówkarz w Mercedesie sprzed lat 40, który chwyciwszy kierownicę, uczynił z niej tym samym obwarzanek. Monstrualna postać aż wylewała się zza siedzenia. Gdy naszą uwagę zwrócił różaniec zawieszony przy lusterku, jął tłumaczyć z czułością. Dostał go od polskich turystów. Kiedyś nawet Jezusek jeszcze był przyczepiony, ale ręce mu się odkleiły. Spadł na podłogę. Jeszcze go potem szukał, ale nie znalazł. Ten z Kijowa był za to suchy i niewysokiego wzrostu. U niego Jezusek wisiałby jeszcze krócej. Po jednym kursie spieprzałby z opuchniętymi uszami. „Job twoju mać”, „bladź” i jeszcze kilka innych zaklęć ułatwiających poruszanie się po zatłoczonej stolicy, nie schodziły mu z ust. Wysiadłem bardziej rozbawiony, niż zawstydzony.

Ale po takiej wyprawie coś na uspokojenie. Do kiosku po piwo. Bo gazety są tam tylko dodatkiem do tego bogatego asortymentu. Albo do księgarni po książkę. Kupisz, pod warunkiem, że dostrzeżesz zza lady interesującą Cię pozycję. Pani ekspedientka na pewno Ci poda. W kasie dworca kolejowego na potwierdzenie zakupu dostaniesz pakiet świstków, wypełnianych przez kalkę. Taką prawdziwą, fioletową. Wszystko idzie sprawnie. Po pół godzinie masz bilet w garści. Mało czasu na pociąg, to biegniesz do najbliższego fast foodu. A tu, na wielkiej tablicy wypisany asortyment, dumnie zachęca do konsumpcji. Na pierwszym miejscu pręży się wódka, potem jest koniak i piwo. Dopiero dalej hot-dog i hamburgery.

Przy takiej diecie może się w głowie pomieszać. W Galicji wszystkie niewiasty w ekskluzywnych kozaczkach. Najczęściej białych. Do tego coś na kształt spódnicy i płaszczyk w radosnych kolorach. Garderobą perfekcyjnie potrafią ukryć walory własnej urody. Idealne do żurnalowej rubryki pt. „Jak się nie ubierać”. Za to o kijowskich wypowiadać się nie będę. Nie wiem jakie są odpowiednie słowa do opisu Louisa Vuitton, Burberry, Bulgari, Cartiera i dziesiątek podobych. Jedna z ich miłośniczek, też mieszkająca w wielkim mieście, mawiała: „Mogę tu zostać i pisać o życiu, albo wyjechać i przeżywać własne.” To ja przepakowuję walizkę i ruszam dalej.