piątek, maja 22, 2009

szkolenia dzień pierwszy

Był wczoraj. Człowiek tyle lat zasuwa w korporacji a teraz pierwszy raz dał się zaciągnąć na szkolnie. A to ważna rzecz. Trochę jak w szkole wizyty strażaka, kuglarza czy leśnika. Niby nic nowego smarkacz się nie dowiadywał, ale matymatyka zawsze przepadła. Tu podobnie. Unia dała pieniądze, trza było odbębnić. Owszem, miało to niby zrewolucjonizować nasze pisarstwo internetowe, ale chyba z dużej chmury mały deszcz. Drugiego gugla nie odkryjemy. A ja wynudziłem się jak nigdy.

Temat szkolenia: Internetowe serwisy treściowe. Sami przyznacie, aż ocieka poprawną polszczyzną. Ale nie po to poszedłem na cztery godziny, by poprawiać pana prowadzącego i wyłapywać nieznośne kalki językowe. Lepiej się pochwalę czego się nauczyłem:
1. Tytuł tekstu internetowego winien mieć do 30 znaków.
2. Jesteśmy internetowo za USA jakieś dwa lata.
3. Piszemy liczebniki cyfrowo. Szkoda miejsca. „Jak to sobie user przeczyta, to już jego problem”.

Nie wytrzymałem. Przed oczami przewinął mi się film, w którym angielski odegrał ważną rolę w moim życiu. Były chyba ze trzy takie sytuacje.

Drugi rok studiów. Wycieczki po angielski z Wóycickiego na Grochowską obrosły legendą. Czterech abnegatów, leserów i kpiarzy, robiło zawsze niezłe show, a przesympatyczna pani, tylko załamywała ręce. Po drodze też bywało ciekawie. W czasie kolejnej ważkiej dyskusji tramwajowej, obmyślającej na kogo to obstawić u buka po angielskim, przeraźliwym śmiechem wybucha Wąglas. Patrzymy na niego zdziwieni, bo przed lektoratem zawsze lekki stresik był. 
- Co jest?
- materejs
- ???
- Zobaczyłem przez okno i tak to przeczytałem.
Odwróciliśmy szybko głowy, żeby zdążyć, a tu wielki czerwony szyld nad sklepem. Na nim napis: MATERACE. Wiem, wiem. Dobry materac, to podstawa dobrego snu.

Drugi przykład. Impreza u Kapiego. Jakaś już mocno wstawiona koleżanka dosiada się z talerzykiem w ręku. Sterta zieleniny stamtąd smutnie na mnie spogląda. 
- Bardzo dobra rzecz. Dużo sałat, i jest jeszcze ta..., no..., yyy, jak to się cholera nazywa? O! Cranberry???!!!
- Żurawina - podpowiedziałem, upewniając się zerknąwszy jeszcze w talerz.

A trzeci przykład może innym razem.

Dziś powinien być szkolenia dzień drugi. I chyba był. Nie poszedłem.

5 komentarzy:

  1. Ja chcę trzeci przykład!!! Materejs...wiem, o którym miejscu na Grochowskiej mówisz :-)

    Po drodze do kościoła w Sulejówku, w dobie wczesnych 90-tych, powstał sklep: "Nabiał Shop"...do tej pory mnie to śmieszy...

    OdpowiedzUsuń
  2. dawaj trzeci przykład, Ty amatorze trzęsienia ziemi na początku i rosnącego napięcia bez rozładowania później

    OdpowiedzUsuń
  3. Moje drogie, wyraźnie napisane: „może innym razem”
    mich, ja się chyba tego amatora nauczę na pamięć. przecież na to laski można rwać!

    a rozładowywać to czytelnicy powinni się już sami. bo moje możliwości są jednak ograniczone

    O! kolega F. właśnie chyba sobie jakoś z tym poradził.

    OdpowiedzUsuń
  4. Chudy - jak to na dobre słowo, chłopców też.

    OdpowiedzUsuń
  5. „nie wiem co powiedzieć”

    OdpowiedzUsuń