wtorek, lipca 07, 2009

Susanna

Zakochałem się. Tak, wiem. Westchniecie pewnie z politowaniem, i zapytacie: znowu? Ale ja już tak mam, że co najmniej dwa razy w ciągu tygodnia musi tak być. Inaczej tydzień można uznać za stracony. Ale nowa miłość jest wyjątkowa. Powyjazdowa. W zasadzie po to są podróże, by przywozić z nich nowe zauroczenia, znajomości, fascynacje. Bo niby czemu nie? Ale nim więcej o tej niesamowitej kobiecie, trochę o obrazach.

Wizyta w galerii to zawsze święto. Tym razem było to intensywne świętowanie. Ledwie godzina piętnaście na przebiegnięcie po National Gallery. W ten sposób obrazów nie da się oglądać. No bo jak? Przebiec obok każdego poświęcając mu w najlepszym wypadku minutę, a reszcie sekund trzydzieści? Wszystko się zlewa w jedną papkę i przypomina raczej skakanie po kanałach telewizyjnych, niż obcowanie ze sztuką. Wychodzi człowiek zmęczony z muzeum i tak naprawdę nie wie co widział. 

Nieoceniony Gombro poszedł o krok dalej i w ogóle podał w wątpliwość zasadność funkcjonowania galerii. „Obrazy nie nadają się do tego, żeby je umieszczać jeden obok drugiego na gołej ścianie, obraz jest po to, aby ozdabiał wnętrze i był radością tych, którzy mogą na niego patrzeć. Tutaj wytwarza się tłok, ilość przytłacza jakość, arcydzieła liczone na tuziny przestają być arcydziełami.”

Naprawdę trzeba mieć oczy szeroko otwarte, by arcydzieła nie umknęły pod nadmiarem sztuki. Takie słoneczniki van Gogha choćby. Od razu zwracają na siebie uwagę. Intensywna żółć świetnie się komponuje ze złotym tłem. Niby kilka przywiędłych kwiatków a robi cholerne wrażenie. Fantastyczny Canaletto, który jak się okazuje, nie tylko Warszawę portretował. Do tego wiadomo, El Greco, Cezanne, Tycjan, Rafael, van Dyck, Velazquez, i ten nie wiadomo czy bardziej przerażający czy śmieszny portret Starej kobiety, w wykonaniu Massysa. Tak często reprodukowany, gdy trzeba dowalić starszym kobietom. Na obrazie jak nic, maszkara, jakby żywcem wyciągnięta z Gumisiów, przypominająca Toediego.   

Po takiej dawce kobiecej urody stanąłem jak wryty. Zjawisko. Oczu nie można było oderwać. Anioł nie kobieta. Włosy długie, czarne, proporcjonalnie zbudowana. Jak się przyjrzeć, to można zobaczyć to i owo. No to spoglądam z lewej strony, wyraźnie na mnie patrzy. Dyskretnie zmieniam pozycję i mam ją przed sobą, ale okazuje się, że ona również ze mnie wzroku nie spuszcza. Dyskretnie przeciskam się na prawo, ale ona wciąż na mnie patrzy! Aż mi się gorąco zrobiło. Nie wytrzymałem i podszedłem bliżej. Okazuje się, że ma na imię Susanna i namalował ją Francesco Hayez w 1890 roku. Przy niej spędziłem najwięcej czasu.
 


Ostatnie piętra to już ostra przebieżka, przypominająca sprint po muzeum z filmu Marzyciele. Mój wynik był zdecydowanie gorszy, ale i tak należał się zasłużony odpoczynek. Zaległem na trawie pod galerią. Przez Trafalgar Square przetaczało się morze turystów i londyńczyków. I tak sobie siedziałem bardzo długo i oglądałem ludzi. A w słuchawkach lecieli Beatlesi. I to był chyba najbardziej kiczowaty obrazek ze wszystkich.

2 komentarze: