Są dwie szkoły dotyczące podróżowania. Jedna, która przed wyjazdem każe przeczytać wszystko co można znależć w księgarniach, bibliotekach czy internecie. Dopiero tak ubogaconym, można ruszać w świat. Wyznawcą tej szkoły był Ryszard K. Druga szkoła mówi zupełnie coś odmiennego. Raczej wystrzegać się dowiadywania czegokolwiek ponad to, co niezbędne do bezpiecznego i sprawnego zaplanowania podróży. Wszystko inne, będzie wpływało na nasze postrzeganie rzeczywitości już po dotarciu na miejsce. Będziemy patrzeć książkami, zdjęciami, oczami innych autorów, a nie swoimi. To nie będzie miejsce odkryte przez nas, lecz przez tych, którzy tu byli przed nami. Tej wizji podróży przychylny był Nicolas Bouvier.
Oba podejścia są intersujące i warte rozważenia. Oba mają swoje plusy i minusy. Ja jednak całym sercem jestem za wizją naszego największego reportażysty. Oczywiście takie dywagacje raczej dotyczą miejsc odległych, egzotycznych, tajemniczych. W takim razie co zrobić choćby z takim Londynem, do którego 3/4 Narodu jeździ nie po odkrywanie nowych przestrzeni, ale do roboty? I czy w kilkadziesiąt godzin można zauważyć cokolwiek? Uchwycić rytm miasta, poczuć jego klimat i specyfikę? Pewnie nie, ale zobaczmy co przywieźliśmy po raz trzeci znad Tamizy.
Wylansowany, sztuczny, pozerski, przestylizowany. I normalnego Brytyjczyka trudno dostrzec spośród tej kolorowej magmy przetaczającej się przez główne arterie komunikacyjne miasta. Warzywniaki w każdej okolicy są, albo arabskie, albo hinduskie. Najważniejsze budynki w stolicy są nieoświetlone i klimatycznych zdjęć nocą raczej się nie porobi.
Londyn zaskakuje swoją zwartością i gęstością. Jest niski, ale rozłożysty. Dominują ciągi małych budynków, które najczęsciej mają dwa, trzy piętra. Ulice wąskie a wszystko wydaje się na wyciągnięcie ręki. Wystarczy zboczyć z głownych traktów. No i wszechobecna dominacja cegły. To miasto jest rudzielcem.
A jakie sa inne miasta? Madryt radosny, beztroski, rozbawiony, ale i monumentalny. To pozostałość po czasach kolonialnych. Wielkość i rozmach, choć nieprzytłaczające. Berlin bardzo młody, artystowski, intrygujący architektonicznie, no i świetnie skomunikowany. Lizbona, bardzo tajemnicza, zupełnie wyjątkowa, bardzo przyjacielska. No i najpiękniejsza. Choć tak bardzo odległa.
Jak to jest tak podróżować bez aparatu? Dziwnie, ale jednak można. I dzięki temu to był inny wyjazd niż zawsze. Bez patrzenia na miasto kadrami, utyskiwania, że światło nie takie, albo że ludzi za dużo i spokojnie zdjęcia nie można zrobić. Czy będzie więcej takich wyjazdów? Mam nadzieję, że nie.
No dobrze, a jaki jest dla ciebie Rzym? Bo dla mnie Rzym pachnie kawą. Koniec kropka. I nawet, jeśli kolejne tam pobyty były może mniej udane, to i tak na zawsze w pamięci pozostanie mi poranek, kiedy, jak w reklamie czegoś kawopodobnego, obudził mnie właśnie zapach kawy z włoskiej maszynki do robienia espresso...i tak już pozostanie. Rzym pachnie kawą.
OdpowiedzUsuńRzym pachniał rozgrzanymi słońcem ulicami i pizzą. pierwszą prawdziwie włoską. ale to było dawno. 12 lat temu.
OdpowiedzUsuń