Dzień pod psem. Dostałem polecenie dowiedzieć się od celebrytów czy Polacy dobrze traktują zwierzęta. Miałem dzwonić do niejakiego Pieróga Michała. Nie bardzo wiedziałem kto to jest. Gdy mi wytłumaczyli, zrobiłem karczemną awanturę z potokiem niecenzuralnych słów skierownych pod adresem celebryty. Ale gdy Pilch nie odbierał, Nowakowski zwierząt chyba nie uprawia a innych pomysłów było brak, zadzwoniłem. Przesympatyczny człowiek. Powiedział co trzeba, załatwiliśmy szybko, sprawnie i bez bólu. Wporzo ten Pieróg.
A potem jeden koleżka uraczył nas opowieścią z życia wziętą. Historia autentyk sprzed roku. Znajomi mieli sporego pierdolca na punkcie malutkich piesków chiwawa (czyt. cziłała). Taka atrapa czworonoga to wydatek jakichś pięciu tysięcy. Ale potem możesz sobie nosić go po kieszeniach na mieście.
Pewnego dnia pani domu postanowiła zrobić indyka na uroczystą kolację. Wyciągała go z zamrażarki. Domowa chiwawa zwąchawszy lodówkowe zapachy, natychmiast przybiegła pod chłodziarkę wypatrując smakołyków. Pani domu szarpiąc się z zamrożonym indorem, próbowała go wyciągnąć na siłę. Gdy już go miała na powierzchni, ten jej się wysmyknął ze skostniałych rąk. Usłyszała tylko krótki jęk. Podniosła z podłogi kilkukilogramowego indora a pod nim zobaczyła placek chiwawowy. Rodzina była zrozpaczona. Kolacja okazała się stypą po pupilu.
Dzieciaki zakochane w byłym podopiecznym męczyły ojca o kolejną maskotkę. Ten nie mogąc patrzeć na posmutniałą dziatwę, wysupłał kolejne pięc tysięcy i nabył chiwawę 2.0. Po kilku tygodniach rodzina wraz z nowym nabytkiem pojechała na działkę pod Warszawę. Wszyscy zadowoleni, piesek mikrusek biega po działce jak szalony. Ale wszyscy się zdziwli, gdy odgłosy szczekania zaczęły dochodzić nie z prawej lub lewej strony, ale z góry. Chiwawa coraz szybciej znikał na horyzoncie w zębach myszołowa.
Gdyby przeczytał to Puzon - pies śp. Jerzego Waldorffa - to by się chyba zesrał ze śmiechu.
Czytelniczka Szmytko poczuła się chyba właśnie jak śp. Puzon. Cóż mają nauczkę snoby. Widać takie drogocenne cziłały należy nosić tylko po kieszeniach. Wersja megakstrawagancka (na salonach mówią na to "styl Paris") przewiduje dzierżenie stwora tuż pod pachą, w niezbyt przepastnych czeluściach torebusi od Louisa Vuittona. Tyle, że taka buda kosztuje mniej więcej tyle co sam produkt piesopodobny.
OdpowiedzUsuńA co by było, gdyby gwizdnęli torebkę z jej zawartością? aż strach pomyśleć:)
OdpowiedzUsuńObie historie są równie tragiczne, co komiczne, że też życie pisze takie scenariusze, zatłuc psa indykiem i patrzeć jak odlatuje :-)
OdpowiedzUsuńTo pisałam ja :-) z innego konta...w trakcie robienia imprezy jestem :-)
OdpowiedzUsuńaha:-)
OdpowiedzUsuńżycie wewnętrzne!!!!
OdpowiedzUsuńbył taki film. koterskiego. b. dobry zresztą
OdpowiedzUsuńMy, kociarze, mówimy o bogatym życiu wewnętrznym w całkiem odmiennym kontekście :-)
OdpowiedzUsuńciekawe... ja tam na kotach się nie znam. w zasadzie to chyba na żywo jeszce żadnego nie widziałem
OdpowiedzUsuńał... mam nadzieję, że go kostki nie bolały, tego cziłałę pod indykiem... ;)
OdpowiedzUsuń