poniedziałek, listopada 02, 2009

strach przed paniką

Gorączki nie ma. Kaszlu też nie. Mięśnie nie bolą. Wygląda na to, że grypy niet. Cieszyć się, czy smucić? Zdrowie ważne, ale sława była tak blisko. I ta świadomość, że przez chwilę byłeś jednym z bohaterów legendarnej powieści.

Być jak doktor Rieux? Czemu nie? „Zarazy są w istocie sprawą zwyczajną, ale z trudem się w nie wierzy, kiedy się na nas walą. Na świecie było tyle dżum co wojen. Mimo to dżumy i wojny zastają ludzi zawsze tak samo zaskoczonych”.

Na początku nic nie zapowiadało, że historia pozwoli zostać świadkiem wydarzeń, o których opowiadać będzie jeszcze wiele pokoleń. Przejazd przez granicę jest jak cofnięcie się o co najmniej dwa dziesięciolecia. Gdzieniegdzie podświetlone wystawy sklepów. Latarnie chyba są, ale raczej nie chcą się narzucać ciemności własną obecnością. Kierowcy swoimi Ładami po śliskich, brukowanych galicyjskich ulicach, mkną z niewiarygodną prędkością. Na przechodniów nie zważają, bo raczej nie ma pasów. Podobnie jak tabliczek z nazwami ulic, kierunkowskazami, ba, rozkładem jazdy autobusów. Stajesz na przystanku i czekasz. Podjeżdża, wsiadasz i jedziesz.

Egzystencja na wschodzie jest wielką tajemnicą. Kto nie zna lokalnego robactwa zginie. Nic nie przeczyta, nic nie będzie wiedział. Na szczęście we Lwowie mówią po polsku. Wszyscy. Jak ten taksówkarz w Mercedesie sprzed lat 40, który chwyciwszy kierownicę, uczynił z niej tym samym obwarzanek. Monstrualna postać aż wylewała się zza siedzenia. Gdy naszą uwagę zwrócił różaniec zawieszony przy lusterku, jął tłumaczyć z czułością. Dostał go od polskich turystów. Kiedyś nawet Jezusek jeszcze był przyczepiony, ale ręce mu się odkleiły. Spadł na podłogę. Jeszcze go potem szukał, ale nie znalazł. Ten z Kijowa był za to suchy i niewysokiego wzrostu. U niego Jezusek wisiałby jeszcze krócej. Po jednym kursie spieprzałby z opuchniętymi uszami. „Job twoju mać”, „bladź” i jeszcze kilka innych zaklęć ułatwiających poruszanie się po zatłoczonej stolicy, nie schodziły mu z ust. Wysiadłem bardziej rozbawiony, niż zawstydzony.

Ale po takiej wyprawie coś na uspokojenie. Do kiosku po piwo. Bo gazety są tam tylko dodatkiem do tego bogatego asortymentu. Albo do księgarni po książkę. Kupisz, pod warunkiem, że dostrzeżesz zza lady interesującą Cię pozycję. Pani ekspedientka na pewno Ci poda. W kasie dworca kolejowego na potwierdzenie zakupu dostaniesz pakiet świstków, wypełnianych przez kalkę. Taką prawdziwą, fioletową. Wszystko idzie sprawnie. Po pół godzinie masz bilet w garści. Mało czasu na pociąg, to biegniesz do najbliższego fast foodu. A tu, na wielkiej tablicy wypisany asortyment, dumnie zachęca do konsumpcji. Na pierwszym miejscu pręży się wódka, potem jest koniak i piwo. Dopiero dalej hot-dog i hamburgery.

Przy takiej diecie może się w głowie pomieszać. W Galicji wszystkie niewiasty w ekskluzywnych kozaczkach. Najczęściej białych. Do tego coś na kształt spódnicy i płaszczyk w radosnych kolorach. Garderobą perfekcyjnie potrafią ukryć walory własnej urody. Idealne do żurnalowej rubryki pt. „Jak się nie ubierać”. Za to o kijowskich wypowiadać się nie będę. Nie wiem jakie są odpowiednie słowa do opisu Louisa Vuitton, Burberry, Bulgari, Cartiera i dziesiątek podobych. Jedna z ich miłośniczek, też mieszkająca w wielkim mieście, mawiała: „Mogę tu zostać i pisać o życiu, albo wyjechać i przeżywać własne.” To ja przepakowuję walizkę i ruszam dalej.



4 komentarze:

  1. o ja cie, komentarz ze zdjęciem. gdybym wiedział, to bym i w październiku coś napisał

    OdpowiedzUsuń
  2. Tu byłam, powoli wracam do blogowych wycieczek, ale nie obiecuję dużej porpawy ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. o! już dwóch czytelników! czyli jest dla kogo pisać

    OdpowiedzUsuń