wtorek, sierpnia 04, 2009

bandyta

Właśnie skończył się w tivi. Film jak film. Raczej słabszy, niż arcydzieło. Temu drugiemu bliższa natomiast muzyka. Porywająca. 


Czasem tak jest, że najpierw dociera do nas muzyka, a potem oglądamy film. Tak było w tym przypadku. Taniec Eleny. Od pierwszych taktów zrobił piorunujące wrażenie. Kto to napisał, skąd to jest, gdzie to znaleźć? Okazało się, że z filmu. Dla mnie, najlepszy fragment muzyczny w polskim kinie. Słychać echa Bolera, może trochę Greka Zorby, no i tradycyjnej polskiej muzyki. Kompozytor osiągnął mistrzostwo, łącząc dwie skrajne emocje. Napisał utwór, który jest radosny, wesoły, zachęca do tańca. Jednak, gdy się wsłuchać, radość zacznie przełamywać jakaś przedziwna melancholia, niepokój. Muzyka zaczyna wirować coraz szybciej i szybciej, ale z wyraźnym grymasem smutku na twarzy.


Na YouTube przed chwilą wzrosła gwałtownie liczba odtworzeń tego utworu. Pojawiły się świeże komentarze. 


Jest jeszcze jeden przypadek, kiedy to muzyka wyprzedziła film. Blade runner. Obszerne fragmenty usłyszane w radiu i potem gorączkowe poszukiwania całej płyty. I kombinowanie, co to za niezwykły film musi być z TAKĄ scieżką dźwiękową? Film niedoceniony w momencie premiery, dziś kultowy. Muzyka perfekcyjna w całości. Genialna od początku do końca. Idealnie dopełniająca grozę i chłód Los Angeles przyszłości. A i sentyment podwójny, bo ścieżka dźwiękowa jest tak stara jak ja. O ile te same płyty można słuchać wielokrotnie, to z filmami nie jest to takie proste. Jest zaledwie kilka, które oglądam z przyjemnością raz za razem. Blade runner był pierwszym z nich. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz